Reklama

Święta zawsze były dla mnie czymś więcej niż tylko prezentami i choinką. To był czas, kiedy nasze rodzinne tradycje nabierały szczególnego znaczenia: dodatkowy talerz dla niespodziewanego gościa, wspólne dzielenie się opłatkiem, kolędowanie aż do nocy. Dla mnie to były piękne rytuały, a dla mojego męża po prostu „teatrzyk”. Kiedy wyszydzał nasze zwyczaje, bolało mnie to bardziej, niż potrafiłam przyznać. Mówił, że to przestarzałe i śmieszne. Nie wiedział, jak bardzo się myli. Przyszedł wieczór, w którym przekonał się na własnej skórze, ile mogą znaczyć rzeczy, z których wcześniej drwił.

Po prostu tego nie szanował

— Serio, musimy znowu te wszystkie przedstawienia odprawiać? — Marcin westchnął, patrząc na mnie, jak układam biały obrus na stole.

— To nie przedstawienia. To tradycja — odpowiedziałam spokojnie, choć w środku aż się zagotowałam.

Wigilia była za dwa dni. Od rana przygotowywałam pierogi, kompot z suszu, barszcz, grzyby. W kuchni pachniało jak w domu mojej babci. Dla mnie to było ważne, ale dla Marcina... zdarzała się właśnie kolejna okazja, żeby pożartować.

— Zróbmy może Wigilię z sushi? Albo pizzą? Co ty na to, kochanie? — Mrugnął do mnie.

— Może jeszcze z chińskimi wróżbami zamiast opłatka? — odburknęłam, mieszając rosół, który miał się zamienić w klarowny barszcz.

— O, opłatek! Tak, opłatek jest najlepszy. Uwielbiam ten moment, jak ludzie udają serdeczność, a potem wracają do bycia sobą — rzucił zgryźliwie, siadając przy stole z telefonem.

Nie odpowiedziałam, tylko z trudem przełknęłam ślinę. Od lat słyszałam te same żarty. Na początku myślałam, że to jego sposób odreagowywania napięcia. Teraz już wiedziałam — on po prostu tego nie szanował. Jeszcze bardziej bolało mnie to, że przy dzieciach też tak mówił. Nasza córka, Hania, miała dziewięć lat i coraz częściej zerkała na mnie niepewnie, jakby nie wiedziała, komu wierzyć. A ja tak bardzo chciałam, żeby i ona zapamiętała magię tych świąt: nie przez pryzmat ironii, tylko serca.

— Co będzie na deser? Makowiec czy sianko? — zażartował z kuchni Marcin.

— Cicho. Lepiej byś drzewko przyniósł z piwnicy — odpowiedziałam zimno. — Albo chociaż zostawił ten sarkazm za drzwiami.

Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy

Stół był nakryty perfekcyjnie: biały obrus, sianko pod spodem, ręcznie robione ozdoby, świeczki, czerwone serwetki z haftem. Nawet Marcin, który wcześniej wszystko wyśmiewał, włożył koszulę i rozczesał włosy. Dzieci też wyglądały uroczo — Hania w bordowej sukience, Staś z krawatem, który w kółko poprawiał. Na stole stanęło dwanaście potraw, jak co roku. Wszystko zgodnie z tym, czego nauczyły mnie mama i babcia: barszcz z uszkami, kapusta z grzybami, karp, pierogi z kapustą, kluski z makiem, kompot. Nawet kutia, której nikt poza mną nie jadł.

— No, to teraz teatrzyk z dzieleniem się opłatkiem — mruknął Marcin, wstając. — Haniu, zacznij od mamy, może będzie mniej spięta.

Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Hania spojrzała na mnie niepewnie, potem na ojca. W końcu podała mi opłatek z cichym:

— Wesołych Świąt, mamo.

— Wesołych, kochanie — odpowiedziałam i mocno ją przytuliłam, by nie zobaczyła moich wilgotnych oczu.

Marcin podał mi opłatek jakby z przymusu.

— Żebyś się tak nie przejmowała. I żeby ten barszcz nie był jak pomyje — rzucił półżartem.

Zrobiło się niezręcznie. Udawałam, że to nic, ale serce miałam ściśnięte. Każde jego słowo odbierało mi poczucie sensu tego wieczoru. Czułam się jak aktorka w sztuce, której nikt nie chce oglądać. Po kolacji dzieci pobiegły rozpakowywać prezenty, a Marcin wyciągnął wino.

— No i? Przetrwaliśmy? — zażartował.

— Jeszcze nie. Został jeden talerz. Dla gościa.

— Przestań… — parsknął. — Nigdy nikt nie przyszedł. To tylko bajka.

Wtedy jeszcze nie wiedział, jak bardzo się pomylił.

Jego głos był cichy

Śnieg sypał gęsto, tłumiąc każdy dźwięk. Dzieci już spały, z radia sączyły się kolędy. Marcin zasnął w fotelu z kieliszkiem w dłoni. Siedziałam przy choince, poprawiając bombkę, która zwisała zbyt nisko. Patrzyłam w jej odbicie jak zahipnotyzowana, próbując z siebie zrzucić cały ten smutek. I wtedy usłyszałam pukanie. Delikatne, ledwie słyszalne, jakby ktoś nie był pewien, czy może zakłócać ciszę tego wieczoru.

Zamarłam. Zerknęłam na Marcina — spał jak zabity. Podeszłam do drzwi ostrożnie i zerknęłam przez wizjer. Stał tam mężczyzna. Starszy, w długim płaszczu i z torbą przewieszoną przez ramię. Na głowie miał czapkę z nausznikami, śnieg topniał na jego ramionach. Otworzyłam.

— Dobry wieczór… Przepraszam, że tak... Wiem, że to Wigilia. — Jego głos był cichy, nieśmiały. — Złapał mnie śnieg. Autobusy nie jeżdżą, telefon się rozładował. Szukam schronienia, choćby na chwilę.

— Proszę... Proszę wejść — powiedziałam bez wahania.

Wpuściłam go do środka. Zdjął czapkę i buty. Miał ciepło w oczach i twarz jakby znajomą, choć nie potrafiłam powiedzieć dlaczego. Usiadł w kuchni, a ja wstawiłam wodę na herbatę. Marcin wciąż spał.

— Mam na imię Stanisław — powiedział, patrząc na choinkę. — Dawno nie widziałem tak pięknego drzewka. I tylu światełek.

Zamrugałam szybko, żeby nie uronić łzy.

— U nas zawsze tak… odkąd pamiętam.

Nie wiedziałam, że ta noc wszystko odmieni.

Tylko się uśmiechnął

Usiedliśmy przy kuchennym stole. Na talerzu położyłam kawałek makowca i pierogi, które zostały z kolacji. Stanisław jadł powoli, z namysłem, jakby każde danie smakował po raz pierwszy od lat.

— Wie pani… To piękne, co pani tu stworzyła. Ten zapach, ta cisza. Przypomina mi dom mojej mamy. U nas zawsze było biednie, ale święta… Święta były święte. — Uśmiechnął się do siebie, jakby cofnął się o dekady.

Słuchałam jak urzeczona. Opowiadał o dzieciństwie, o matce, która suszyła skórki pomarańczy na piecu, żeby pachniało lepiej. O ojcu, który po kolędzie zawsze brał skrzypce i grał dla sąsiadów. O dziadku, który nie jadł nic, dopóki nie sprawdził, czy do drzwi nie zapukał ktoś głodny.

— Wtedy każdy czekał na wędrowca. Bo w takim wieczorze jak dziś, każdy mógł być kimś więcej. — Spojrzał na mnie. — A teraz? Świat się spieszy. Ludzie mają pełne stoły, ale puste miejsca w sercach.

Poczułam ucisk w gardle. Marcin... Gdyby słyszał te słowa. Gdyby zrozumiał. Wtem za plecami usłyszałam cichy głos:

— Kto to?

To Marcin, zaspany, z potarganymi włosami, stał w drzwiach. Stanisław wstał, jakby to był ktoś ważny.

— Dobry wieczór, panie gospodarzu — powiedział spokojnie. — Przepraszam, że przeszkodziłem.

Marcin spojrzał na mnie, potem na starszego mężczyznę.

— To… pan od tego talerza? — zapytał cicho, jakby nagle cała jego pewność siebie wyparowała.

Stanisław tylko się uśmiechnął.

— Chyba tak, panie… chyba właśnie ja.

Uściskał mnie ciepło

Marcin usiadł przy stole naprzeciwko Stanisława, wciąż zaspany, ale wyraźnie poruszony. Patrzył — najpierw na talerz, potem na gościa, w końcu na mnie. A ja milczałam. Nie chciałam tłumaczyć mu niczego. Czułam, że coś się w nim łamie, choć jeszcze nie wiedziałam co.

— Mój ojciec też kiedyś szydził — odezwał się nagle Stanisław. — Z tradycji, z opłatka, z kolęd. Mówił, że to bzdury. Aż do tamtej Wigilii. Przyszła wtedy do nas kobieta z dzieckiem. Nieproszeni, cisi. Ona nie miała gdzie pójść. I choć nie mieliśmy wiele, podzieliliśmy się wszystkim.

Zamilkł na chwilę. Marcin odsunął kieliszek, który jeszcze przed chwilą trzymał. W jego oczach coś drgnęło.

— I co się stało? — spytał półgłosem.

– On wtedy po raz pierwszy nie wypił ani kropli. Po raz pierwszy się pomodlił. A potem co roku nakrywał stół i czekał. Do końca życia. Nigdy więcej nie szydził.

Marcin przełknął ślinę. Wyglądał jak ktoś, kto właśnie coś zrozumiał, ale nie umie tego jeszcze ubrać w słowa. Wstał nagle i odszedł do salonu. Myślałam, że znowu ucieka. Już miałam wstać, gdy usłyszałam szuranie. Wrócił. Trzymał pusty talerz.

— Możemy… możemy jeszcze raz nakryć? Jak trzeba. — Spojrzał na mnie z pokorą, jakiej nie znałam.

Podałam mu serwetkę. Milczeliśmy. Stanisław tylko skinął głową z czułym uśmiechem. A potem wstał i powiedział, że czas już iść. Że jeszcze ktoś może na niego czeka. Chciałam go odprowadzić, ale nie pozwolił. Uściskał mnie ciepło, spojrzał Marcinowi prosto w oczy.

— Dobrych Świąt. Tym razem prawdziwych.

Nasz dom znów ma duszę

Staliśmy z Marcinem w korytarzu jeszcze długo po tym, jak zamknęły się drzwi za Stanisławem. Śnieg wciąż padał. W oknie migały kolorowe światełka, a z radia sączyła się „Cicha noc”. Nie rozmawialiśmy. Słowa były zbędne. Po chwili Marcin wyjął z szafki koc, który trzymaliśmy dla gości. Położył go na krześle przy stole.

— Może wróci… — powiedział. I chyba pierwszy raz w naszym wspólnym życiu nie było w tym nawet cienia ironii.

Następnego dnia próbowałam odnaleźć ślady naszego gościa. Sprawdzałam z sąsiadami, pytałam w pobliskim kościele. Nikt nie widział żadnego starszego mężczyzny, nikt nie wiedział, o kogo chodzi. Żadna z kamer przy domach nic nie zarejestrowała. Jakby po prostu zniknął. Jakby pojawił się tylko po to, by nas czegoś nauczyć.

Marcin przez kilka dni chodził zamyślony. Potem zaproponował, że pojedziemy na cmentarz, zapalić znicz nieznajomym. Powiedział dzieciom, że w te święta odwiedził nas wyjątkowy człowiek. I że warto zapamiętać, że pusty talerz to nie dekoracja, tylko obietnica. Od tamtej Wigilii nie kpi już z opłatka. Sam pilnuje, by nakryć jedno miejsce więcej. I sam wynosi śmieci, choć wcześniej potrafił się kłócić o każdy papierek. Nie odmienił się jak za dotknięciem różdżki, ale coś się w nim zmieniło. Jakby wreszcie zobaczył to, co widziałam ja. A ja... Ja czuję, że nasz dom znów ma duszę.

Joanna, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama