„Mąż ma fioła na punkcie koszenia trawnika. W domu w niczym mi nie pomaga, gada tylko o chwastach i nawozach”
„Kręcił się z kosiarką jak w transie, przystając co kilka kroków, żeby ocenić efekty. Wyszedł na chwilę, zalał maszynę paliwem i ruszył od nowa. W głowie mi dudniło. Od godziny miał być przy nas. Przy mnie”.

Od kiedy kupiliśmy dom z ogródkiem, życie mojego męża zmieniło się w obsesję. Zamiast wspólnych śniadań mamy nawozy o poranku, zamiast rozmów o dniu – tyrady o chwastach i długości źdźbeł trawy. W domu nie robi nic. Nie zmyje, nie odkurzy, nie pomoże dzieciom z lekcjami. Ale niech tylko trawa lekko podrośnie – natychmiast jest na posterunku z kosiarką i marsową miną. Początkowo myślałam, że to chwilowe, że mu przejdzie. Ale mijały miesiące i zobaczyłam jak to wariactwo zdominowało nasze życie…
Nawóz na wszystko
– Poczekaj, nie wchodź jeszcze na trawnik! – zawołał, gdy tylko zobaczył mnie z siatkami z zakupami. Stałam jak słup, z lodami topniejącymi w rękach.
– Znowu coś rozsypałeś?
– Nawóz. Specjalna mieszanka. Jak się dobrze przyjmie, to w przyszłym tygodniu będzie jak dywan – powiedział z zachwytem, nie zauważając, że szarpię się z reklamówkami.
Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. Od dwóch tygodni codziennie sypał coś innego na trawę. Raz coś w proszku, raz w granulkach, raz takie coś, co śmierdziało jak mokre skarpety. Ogródek wyglądał pięknie – nie powiem. Ale w domu miałam sajgon. W zlewie sterta talerzy. Dzieci kłócą się, kto ma pomóc młodszej z zadaniem z matematyki. A on siedzi na kolanach przy murku i wciera nawóz w ziemię, jakby to była skóra wymagająca peelingu.
– Tomek, może byś chociaż wstawił pranie? – poprosiłam ostrożnie.
– Nie mogę teraz, przecież to jest czas karmienia. Roślina potrzebuje regularności – odpowiedział tonem, jakby rozmawiał z weterynarzem o karmieniu szczeniaka.
Wieczorem, kiedy dzieci poszły spać, usiadłam obok niego na tarasie.
– Wiesz, że od trzech dni nie spytałeś mnie, jak się czuję?
Spojrzał na mnie zdziwiony. W ręce trzymał katalog z systemami nawadniającymi.
– Myślałem, że wszystko w porządku… Bo się tak nie złościłaś, jak ostatnio.
Nie odpowiedziałam. Wzięłam koc, poszłam do salonu i przykryłam się aż po czubek głowy. Pachniał nawozem.
Trawa ważniejsza niż ja
W sobotę zaplanowałam piknik w parku. Mieliśmy zabrać dzieci, koc, lemoniadę i po prostu pobyć razem. Tak jak kiedyś, zanim trawnik stał się jego największą miłością. Tomek przytaknął z entuzjazmem, nawet sam zaproponował, że zrobi sałatkę.
– Tylko rano podleję trawnik, bo ma być ciepło – rzucił między krojeniem ogórka a szukaniem termosu.
Minęła godzina, potem druga. Dzieci już kręciły się zniecierpliwione, a on... kucnął przy siatce ogrodzeniowej i wyrywał coś pęsetą.
– Tomek, co ty robisz?
– Zobacz, pojawiły się nowe chwasty. Te z małymi fioletowymi kwiatkami. One się szybko rozprzestrzeniają. Nie mogę tego tak zostawić.
– A możesz zostawić nas?
Spojrzał, ale tylko na chwilę. Westchnął jakby z żalem, że musi się tłumaczyć.
– Kochanie, przecież mamy cały dzień. Pojedziemy, tylko pozwól mi skończyć. To potrwa może z godzinkę.
Piknik odwołałam, gdy zegar wskazał czternastą. Dzieci były rozczarowane, ja – wściekła. On wszedł do domu z kolanami zielonymi od trawy i zadowolonym wyrazem twarzy.
– Tyle dzisiaj zrobiłem! Jutro będzie widać różnicę.
– A ja? I dzieci? Nami też się tak zaopiekujesz?
Nie odpowiedział. Albo nie zrozumiał, albo nie chciał. Poszłam do łazienki, zamknęłam się i długo patrzyłam w lustro. Coraz mniej widziałam w nim siebie. Coraz bardziej... tylko jego służącą.
Kosiarka kontra kanapka
To miał być zwykły niedzielny obiad. Schabowy, ziemniaki, mizeria – klasyka. Dzieci siedziały już przy stole, ja doprawiałam ogórki, gdy usłyszałam znajomy dźwięk. Buczenie. Nie z radia, nie z telewizora. Z ogrodu.
– Tomek! – zawołałam przez otwarte okno. – Siadamy do stołu!
Nie odpowiedział. Kręcił się z kosiarką jak w transie, przystając co kilka kroków, żeby ocenić efekty. Wyszedł na chwilę, zalał maszynę paliwem i ruszył od nowa. W głowie mi dudniło. Od godziny miał być przy nas. Przy mnie. Zaparzyłam herbatę, postawiłam na stole.
– Tato, mogę zjeść bez ciebie? – zapytała Maja. – Bo zimne już.
– Jedz, kochanie. On zaraz przyjdzie – skłamałam. Sama nawet nie ruszyłam łyżki.
Gdy w końcu wszedł do kuchni, był cały spocony, włosy miał potargane od wiatru.
– No co? Musiałem skończyć. Zanim się ściemni. Poza tym… miałem flow.
– Miałeś flow? Czy ty widzisz, co się z tobą dzieje?
Zamilkł. Usiadł i bez słowa sięgnął po widelec. Był zły, że go oderwałam od czegoś tak ważnego.
– Nie zrobisz przerwy nawet dla dzieci? Dla mnie?
Wzruszył ramionami.
– Jak trawa przestanie rosnąć, to będę robił przerwy. A na razie... no wiesz.
Tak, wiem. Wiem, że stałam się mniej ważna niż kosiarka. Wiem, że w jego świecie jestem dodatkiem, a nie partnerką. Pomyślałam wtedy o dawnych czasach. O randkach, o tym, jak tulił mnie, gdy marzłam. A teraz? Teraz tulił trawnik.
Sąsiadce też kosi trawę?
Zaczęło się od plotek. Takich cichych, wypowiadanych szeptem przy płocie, gdy jedna sąsiadka podlewała pelargonie, a druga udawała, że tylko przechodzi.
– Twój Tomek to by chyba nie przepuścił żadnemu chwastowi – mruknęła Basia, która miała w zwyczaju wiedzieć wszystko o wszystkich. – Ale słyszałam, że ostatnio często widywany jest u pani Róży. No wiesz… tej, co zawsze podlewa w szlafroku.
Zamarłam.
– Może pomaga jej w ogrodzie? – rzuciłam, choć w środku już się gotowałam.
– Może. Tylko że jej ogród to dwie donice z miętą – Basia parsknęła śmiechem i odeszła, zostawiając mnie z sercem walącym jak młotem.
Wieczorem Tomek wrócił do domu z rąk pachnących lawendą. Nie z naszej lawendy.
– Co robiłeś? – zapytałam, starając się, by głos brzmiał spokojnie.
– Róża miała problem z systemem podlewania. Trochę jej pomogłem. Żaden facet z okolicy się na tym nie zna, no to przyszła do mnie. Normalne.
Normalne? Może kiedyś. Ale teraz, gdy przez niego nawet nasze dzieci czują się niewidzialne, a ja słyszę tylko o „idealnym pH gleby”? Poczułam zazdrość. O babcię z donicą mięty.
– A mnie kiedyś pomożesz z kuchnią? Z odpływem? Z życiem?
– Nie przesadzaj. Przecież jak trzeba, to jestem – burknął, nie odrywając wzroku od nowego katalogu ogrodniczego.
Nie, już nie. Od dawna jesteś z liśćmi, z konewką, z cudzym ogródkiem. Dla mnie nie miałeś nawet kilku słów. Zostałam tylko z tym jednym pytaniem w głowie: co musi jeszcze się stać, żeby zauważył, że trawa nie kocha go tak jak ja?
Ogród to zielone piekło
W pewien wtorek wróciłam z pracy wcześniej. Głowa mnie bolała, dzieci były u babci, a ja marzyłam tylko o ciszy i kubku herbaty. Weszłam do domu, zdjęłam buty i… usłyszałam buczenie. Kosiarka. Nie, nie w ogrodzie. W salonie. Stał tam jak gdyby nigdy nic, z kosiarką rozkręconą na części pierwsze, rozłożoną na naszym dywanie. Obok: śrubokręty, kabelki, jakiś pojemnik z olejem. W powietrzu unosił się smród benzyny. A obok tego wszystkiego leżał talerz z moimi ulubionymi ciasteczkami – zniknęły dwa.
– Ty sobie tu robisz warsztat? – zapytałam, podchodząc ostrożnie, żeby nie wdepnąć w śrubki.
– Muszę ją przejrzeć. Coś nie gra z nożem. Jak się zatnie, to może być problem. Wolę nie ryzykować – tłumaczył, nie podnosząc nawet na mnie wzroku.
– A ja? Ja też się zacięłam. Od miesięcy. I jakoś nikt mnie nie przegląda.
Spojrzał, ale tylko przez sekundę.
– Co znowu?
– Znowu? Serio? Boję się, że za chwilę zaczniesz mówić do mnie jak do swojej kosiarki. Albo, nie daj Boże, traktować mnie jak chwast.
Wzruszył ramionami.
– Przesadzasz. Masz jakiś problem, to pogadaj z koleżanką. Ja mam ważniejsze rzeczy.
Zamilkłam. Patrzyłam, jak dokręca kolejną śrubkę, jak całym sobą jest tam – w tej maszynie. A ja? Ja mogłam się rozpaść w drobny mak, a on i tak by tego nie zauważył. Wyszłam. Nie trzaskałam drzwiami. W ciszy, której tak bardzo wtedy potrzebowałam.
Trawa rośnie, my marniejemy
Trawnik jest idealny – jak z katalogu. Gęsty, soczyście zielony, bez jednego źdźbła wystającego ponad inne. Tomek wreszcie osiągnął swój cel. A ja? Ja nawet nie wiem, jaki był mój. Przestałam się z nim spierać, prosić, przypominać, że istnieję nie tylko jako część gospodarstwa domowego.
Zaczęłam wychodzić częściej. Sama. Na spacery, do kina, na spotkania z koleżankami, których wcześniej odpuszczałam, bo „może jednak spędzimy czas razem”. Nie spędziliśmy. Nigdy.
– Dziwnie cicho bez ciebie – rzucił raz, gdy wróciłam późnym wieczorem.
– To włącz sobie kosiarkę – odpowiedziałam i przeszłam obok niego bez zatrzymywania się.
Zrozumiał? Nie wiem. Chyba nie. Zdarzało się, że patrzył na mnie inaczej, jakby przez chwilę przypominał sobie, kim jestem. Ale zaraz potem znikał na ogródku albo w sklepie ogrodniczym. Mój mąż stał się specjalistą od ziemi, w której nic już nie chciało rosnąć. Zwłaszcza miłość. Myślałam o rozstaniu. Serio. Nie złościłam się już, nie płakałam. Byłam zmęczona. I pusta. Jakby coś we mnie zwiędło i nie miało siły zakwitnąć.
Nie wyprowadziłam się. Jeszcze nie. Ale zaczęłam zbierać siły. Tak po cichu, jak kiedyś on zbierał nasiona do wysiewu. Może pewnego dnia spojrzy na ogród i zrozumie, że zadbana trawa to nie wszystko. Że dom to nie kosiarka i terminy podlewania. Że ja byłam – i jestem – kimś więcej niż tłem dla jego hobby. A może nie. Może już za późno. Bo trawa rośnie. A my nie.
Anka, 39 lat
Czytaj także:
- „Przyszła synowa nie chce brać ślubu przed ołtarzem, woli w jakichś krzakach. Wstyd mi o tym powiedzieć rodzinie”
- „Siostra zwaliła się do mnie na majówkę. Skoro mam dom to miałam ją gościć za darmo i skakać jak służąca”
- „Żal mi było samotnej sąsiadki, bo nikt jej nie odwiedzał. Opowiedziała mi, dlaczego jest sama jak palec”