Reklama

Z pozoru można by pomyśleć, że trafił mi się złoty chłop: nie pije, nie bije, no i dba o domowy budżet. A może raczej „dba”. Bo choć Tadziu z dumą nazywa siebie łowcą okazji, to ja mam inne zdanie. Bo o ile promocje bywają złotem, o tyle mój mąż często wraca do domu z błotem. Raz to była partia przeterminowanego mleka w zgrzewce, kiedy indziej gigantyczny worek kaszy jaglanej – „bo tania”, choć nikt jej nie je. Jednak ostatnio przeszedł samego siebie. Wrócił cały rozpromieniony z siatką z marketu i powiedział z triumfem:

– Kochanie, promocja życia. Pomidory po złoty dwadzieścia kilo!

Otwieram siatkę, a tam pomidory nadpsute. Jednego nie dało się dotknąć, żeby nie pękł. To jeszcze nic. Bo tamtego dnia wcale nie chodziło o pomidory. Tylko o to, co schował w drugiej siatce.

Kompletnie mnie zatkało

– Błagam cię, to już przestaje być śmieszne – powiedziałam, starając się nie krzyczeć, choć ton głosu był wystarczająco chłodny, by zamrozić herbatę.

– Ale co? Przecież to świetna okazja! – mąż rozłożył ręce, jakbym oskarżała go o zbrodnię wojenną, a nie o zakup warzyw, które powinny trafić od razu do kompostownika.

– One są zepsute, spleśniałe!

– No przecież nie wszystkie. Zobacz, ten tu… – wyciągnął jednego z dna siatki. – Tylko z jednej strony pleśń. Druga jest jak nowa.

– To nie skarpeta, żeby przewrócić na drugą stronę i udawać, że jest czysta!

Westchnął ciężko, jakby to moje czepialstwo było głównym problemem w tej sytuacji. Odwrócił się na pięcie i... poszedł do kuchni. Zrezygnowana, rzuciłam ściereczkę na blat i poszłam za nim. Wtedy zobaczyłam tę drugą siatkę. Leżała koło kosza, niepozorna, ale nieznana. To już było podejrzane.

– A to co?

– Nooo… niespodzianka dla ciebie.

– O nie. Nie chcę od ciebie żadnych niespodzianek. Żadnych. Po ostatnim czajniku z przeceny, który się topił po dwóch użyciach, mam lekki uraz.

– To coś wyjątkowego! Zobacz!

Wyjął z siatki... elektryczny pas wibrujący do „modelowania sylwetki”.

– Za pięć dych, kochanie! Normalnie kosztuje trzysta!

Patrzyłam na to cudo techniki, które wyglądało jak połączenie paska do spodni i dziecięcej zabawki. Nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa.

– I co? – zapytał z błyskiem w oku. – Fajny, co?

Najgorsze jeszcze przede mną

– Ty chyba naprawdę upadłeś na głowę – powiedziałam w końcu, patrząc na ten wibrujący pas jak na broń masowego rażenia.

Nie przesadzaj. Sama ostatnio mówiłaś, że chcesz coś zrzucić z brzucha.

– To wygląda jak pasek do porażania bydła!

– No wiesz... – obruszył się. – W internecie pisali, że jak się używa regularnie, to efekty są już po dwóch tygodniach.

– A kto to pisał? Grażynka z forum „schudnij w mig”?

Mąż nic nie odpowiedział. Spuścił wzrok i zaczął nerwowo przekładać warzywa z jednej reklamówki do drugiej. Wtedy go olśniło.

– Ale to nie wszystko! – zawołał, jakby zaraz miał rozdać nagrody w teleturnieju. – Mam jeszcze coś ekstra!

– Nie, nie wyjmuj nic więcej z tych toreb.

– Ale to coś dla domu! – powiedział podekscytowany. – Parowar! Za 29,90! Hit sezonu!

– Ty masz obsesję.

– Nie mam obsesji, tylko oko do okazji!

– Ty masz oko do kłopotów. Ten parowar stopi się po trzech użyciach, a pasek do modelowania wyrzucę po tygodniu.

– Ale przecież to wszystko dla ciebie…

– Dla mnie? – parsknęłam. – To kup mi coś, czego ja chcę. Kwiaty. Dobrą książkę. Albo po prostu zrób mi herbatę!

– Ty się nie znasz. To inwestycje!

– Jasne.

Tadzik milczał. Westchnęłam. W głębi duszy wiedziałam, że najgorsze jeszcze przede mną.

Nie odpowiedziałam

– Zobacz, przyszedł wyciąg z banku – powiedział mąż tonem, który miał brzmieć beztrosko.

Przejrzałam dokument, a w końcu mój wzrok padł na sumę na końcu kartki.

– Dziesięć tysięcy?!

– To wszystko na raty. Raty są niewielkie. I bez odsetek przez pierwsze trzy miesiące! – zaczął się tłumaczyć.

– Dziesięć tysięcy!

– No przecież część to rzeczy do domu. Parowar, pas, no i ten cudowny zestaw noży... Były w promocji... dwadzieścia siedem sztuk za dziewięćdziesiąt dziewięć złotych!

– Nawet nie mamy gdzie tego trzymać! Szafka się nie domyka. Po co w ogóle kupowałeś lampkę UV do paznokci?!

– No... mówiłaś kiedyś, że chcesz sobie zrobić paznokcie.

– Ja chciałam iść do kosmetyczki, nie urządzać tu salon! Jeszcze zamów fotele i klienci ci przyjdą!

– Ale... chciałem dobrze – powiedział cicho.

Przez chwilę wyglądał naprawdę żałośnie. Nie odpowiedziałam. Zamiast tego sięgnęłam po telefon i wybrałam numer mojej siostry.

– Iwonka, masz u siebie wolną kanapę? Bo muszę przenocować poza domem.

Postawiłam sprawę jasno

Iwonka przyjęła mnie z otwartymi ramionami i czajniczkiem z melisą.

– No dobra, mów, co znowu ten twój mąż wywinął. Bo jak znowu „promocja”, to przysięgam, zadzwonię do jego matki.

– Dziesięć tysięcy. Karta kredytowa. Same „okazje” – rzuciłam jak karabin.

– Matko i córko!

– Wiesz, co mnie najbardziej rozwala? On naprawdę uważa, że robi dobrze.

Siostra spojrzała na mnie ze współczuciem i podała herbatę.

– Może on po prostu się boi? Że nie wystarcza, że musi coś z siebie dać... więc daje to, co potrafi: śmieci z kosza na wyprzedaży.

– Nigdy nie chciałam, żeby mi coś „dawał”. Chciałam tylko... no nie wiem. Żeby był. Żebyśmy razem poszli na spacer. Albo po prostu – posiedzieli bez migoczących lampek LED z marketu.

– No to mu to powiedz. Faceci nie czytają w myślach. Oni nawet ulotek nie czytają.

– A może on naprawdę nie ogarnia? Może myśli, że mnie to cieszy?

– A cieszy cię sól do kąpieli o zapachu bekonu?

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.

– Żartujesz.

– Niestety nie. Mój Rafał kiedyś też był „łowcą okazji”. Do czasu, aż kupił mi piżamę z napisem „Koniec związku” na Walentynki.

– I?

– Spał w niej przez tydzień. W garażu.

Zaśmiałyśmy się obie, choć gdzieś w środku było mi smutno. Bo ja naprawdę kocham męża. Tylko czasem miałam wrażenie, że on o tym zapomniał. I wtedy zadzwonił.

– Paulina… mogę przyjechać po ciebie? I… przeprosić?

Spojrzałam na Iwonkę, a ona tylko kiwnęła głową.

– Przyjedź. Ale uprzedzam – jak masz coś nowego z przeceny, to wracasz z tym sam.

Wciąż miałam nadzieję

Mąż przyjechał z opuszczoną głową i pustymi rękami. To już był dobry znak.

– Nie mam nic – powiedział, nim zdążyłam coś powiedzieć. – Znaczy… nie przyniosłem żadnej „okazji”. Ani nawet batonika.

Aż się dziwię, że nie kupiłeś kwiatka z przeceny.

– Boję się, że to właśnie my jesteśmy tym kwiatkiem – odparł.

I pierwszy raz od dawna miałam wrażenie, że mówi całkiem serio. Wsiedliśmy do samochodu.

–Wiem, że cię wkurzam. I że przesadzam. Tylko że nie umiem inaczej.

–Nie chodzi o te wszystkie śmieci. Chodzi o to, że ja się czuję... pominięta. Nie pytasz mnie, czego chcę. Kupujesz rzeczy, których nie potrzebuję, zamiast po prostu... zapytać mnie, jak minął dzień.

– Bo myślałem, że jak coś ci przyniosę, to cię uszczęśliwię. A jak nie przynoszę, to jestem do niczego. Bo co ja innego mam?

Mamy siebie. Nie twoje przecenione pasy i elektryczne masażery dla kręgosłupa.

Zatrzymał auto pod sklepem, spojrzał na mnie.

– To może… wejdziemy razem? Po coś, czego naprawdę chcesz?

Wyszliśmy z auta. Nie po to, żeby kupić. Po to, żeby razem przejść się między regałami. Bez pośpiechu. Bez kalkulatora w głowie. Pod koniec spaceru wzięłam do ręki herbatę jaśminową.

– A to?

Nie jest w promocji – powiedział. – Jeśli ją lubisz, to biorę.

Uśmiechnęłam się. Może to był początek.

Zaskoczył mnie

Wieczorem zaparzył mi tę herbatę jaśminową. Usiedliśmy razem na kanapie, pierwszy raz od dawna nie przed telewizorem, tylko obok siebie. Mąż wyjął notes.

– Co to? – zapytałam podejrzliwie.

– Lista.

– Znowu coś chcesz kupić?

– Nie. Tym razem chcę zapisać rzeczy, które lubisz. Żeby zapamiętać.

Spojrzałam na niego zaskoczona.

– No dobrze. Na początek: lubię, jak sprzątasz bez jęczenia. Lubię, jak robisz mi herbatę i nie pytasz dziesięć razy, czy na pewno nie chcę czegoś jeszcze.

– Zapisałem. A kwiaty?

– Kwiaty też. Ale nie z przeceny, błagam cię.

Roześmiał się.

– Już rozumiem. Nie chodzi o rzeczy. Chodzi o intencje.

– No! I widzisz, jakie to proste?

– Może proste, ale trudne.

– A jednak możliwe.

Siedzieliśmy tak jeszcze długo. W tle cicho buczała lodówka. Od tamtej pory Tadzik rzadziej znosił do domu rupiecie. A jak już, to przynajmniej się mnie pytał, czy to potrzebne. I kupił mi jedną różę. Za dziesięć złotych. Bez rabatu.

Paulina, 40 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama