„Mąż kupował kwiaty kochance. Do pracy wysłałam mu więc specjalny bukiet z bilecikiem”
„Zadzwoniłam do kwiaciarni dwa dni później. Chciałam poczekać, aż ochłonę, ale nie potrafiłam. Przez całą noc leżałam z szeroko otwartymi oczami, wpatrzona w sufit, analizując każdy szczegół, każdą rozmowę z Michałem z ostatnich miesięcy. Rano, gdy tylko dzieci wyszły do szkoły, sięgnęłam po telefon”.

- Redakcja
Z zewnątrz nasze życie wyglądało jak z katalogu. Piękny, zadbany dom na przedmieściach, dwójka dzieci w idealnie wyprasowanych mundurkach szkolnych, a ja z kubkiem kawy w ręce, każdego ranka stojąca przy oknie, spoglądająca na ogród. Wieczory spędzaliśmy razem przed telewizorem, kolacje z przyjaciółmi miały swoje stałe terminy, a niedzielne spacery były jak rytuał. Jednak pod tą gładką powierzchnią coś zaczynało się kruszyć. Coraz częściej czułam chłód w spojrzeniu Michała, rozmowy były powierzchowne, dotyk – rutynowy.
Kwiaty, które kiedyś mnie wzruszały, teraz przypominały raczej o tym, co przeminęło. Zawsze z tej samej kwiaciarni, zawsze podobne – jakby były nie tyle wyrazem miłości, co odhaczonym punktem na liście obowiązków. A mimo to – trzymałam je. Jak relikwię. Jak wspomnienie ciepła, które kiedyś czułam. I może właśnie dlatego nie zauważyłam, że coś się zmieniło naprawdę.
Wszystko zaczęło się przypadkiem
Szukałam w kieszeni marynarki Michała jego kluczyków do samochodu – pożyczył mi go, bo mój był w warsztacie. I wtedy coś poczułam pod palcami – świstek papieru, złożony na cztery. Wyciągnęłam go mechanicznie. Paragon. Z naszej ulubionej kwiaciarni. Data? Tego samego dnia, w którym przyniósł mi tulipany. Ale nie to przykuło moją uwagę. Bukiet – różany miks z liściem paproci – nie był mój. Ja dostałam irysy. Inna kwota. Inna kompozycja. I dopisek na dole: „Dla Karoliny.”
Poczułam, jak w środku wszystko mi opada. Karolina. Znałam kilka Karolin, ale żadna nie była na tyle bliska, by Michał wysyłał jej kwiaty. Może to dla koleżanki z pracy? Ale coś mi nie pasowało. Przecież on zawsze mówił, że kwiaty są zarezerwowane dla wyjątkowych okazji.
Wieczorem spotkałam się z Magdą, moją przyjaciółką od lat. Usiadłyśmy w naszej ulubionej kawiarni, przy oknie.
– Znalazłam paragon z kwiaciarni – powiedziałam cicho. – Tego dnia dostałam kwiaty, ale na paragonie był inny bukiet. I napisane: „Dla Karoliny.”
Magda uniosła brwi.
– Michał zna jakąś Karolinę?
– Nie wiem. Może. Pewnie tak...
– Nie ufasz mu. I dobrze. Bo czuję, że coś śmierdzi.
Patrzyłam w filiżankę z kawą, jakbym tam mogła znaleźć odpowiedź. Nie chciałam być tą podejrzliwą, neurotyczną żoną. Ale to zdanie Magdy nie dawało mi spokoju. „Coś śmierdzi.” I rzeczywiście – zaczynało śmierdzieć.
Zadzwoniłam do kwiaciarni dwa dni później. Chciałam poczekać, aż ochłonę, ale nie potrafiłam. Przez całą noc leżałam z szeroko otwartymi oczami, wpatrzona w sufit, analizując każdy szczegół, każdą rozmowę z Michałem z ostatnich miesięcy. Rano, gdy tylko dzieci wyszły do szkoły, sięgnęłam po telefon.
– Kwiaciarnia, słucham – odezwał się ciepły, kobiecy głos.
– Dzień dobry – odpowiedziałam, starając się brzmieć naturalnie. – Chciałam tylko upewnić się, czy mogę zmienić termin dostawy bukietu, który mąż zamówił ostatnio dla mnie… Tego z poniedziałku.
– A, pani Ewo! – rozpoznała mnie natychmiast. – Oczywiście, już patrzę… Hmm, tak, był jeden dla pani, z irysami. I drugi… – zawahała się. – No tak, dla tej drugiej pani też poszedł, tego samego dnia.
Zamarłam. W gardle miałam coś między suchością a dusznością. Chciałam się upewnić, że dobrze słyszałam, ale głos odmówił mi posłuszeństwa.
– Przepraszam, dla…?
– Oj, przepraszam, to pewnie jakaś niespodzianka była, nie powinnam mówić… – zreflektowała się szybko kobieta. – Ale tak, były dwa bukiety. Oba od pana Michała.
– Rozumiem – odpowiedziałam i odłożyłam słuchawkę.
Siedziałam przez chwilę w ciszy, wsłuchując się w tykanie zegara w kuchni. Nie było już wątpliwości. To nie była pomyłka, nie przypadek, nie zapomniana rocznica cioci. Michał wysyłał kwiaty innej kobiecie. I to nie byle komu.
„Tej drugiej pani”
Przez kolejne dni czułam się jak ciało bez duszy. Wypełniałam obowiązki, mówiłam do dzieci, gotowałam, sprzątałam – wszystko mechanicznie, jakby ktoś inny siedział we mnie i naciskał odpowiednie guziki. W środku palił się we mnie ogień. Nie było już tylko smutku. Była złość. Upokorzenie. Bezwładne miotanie się po nocach, myśli jak ostry żwir w głowie. I ciągłe pytanie: Dlaczego? Przecież wszystko mieliśmy. Dobrze zarabiał. Mieliśmy dzieci. Ja… ja go kochałam. Naprawdę.
Zaczęłam pisać listy. Setki wersji. Jedne pełne przekleństw, inne spokojne, zimne jak lód. Pisałam o zdradzie, o bólu, o tym, jak patrzyłam na niego przy śniadaniu, wiedząc już, że nie jestem jedyna. A potem kasowałam wszystko. Nic nie było wystarczające.
I wtedy przyszło mi do głowy coś innego. Coś bardziej symbolicznego. Wzięłam telefon i zadzwoniłam do tej samej kwiaciarni.
– Dzień dobry, kwiaciarnia, słucham.
– Dzień dobry. Chciałabym złożyć zamówienie. Na wieniec pogrzebowy.
– Rozumiem. Proszę powiedzieć, co ma się na nim znaleźć?
Zamilkłam na chwilę. Oddychałam głęboko. W uszach szumiało.
– Proszę napisać: „Na koniec miłości. Ewa”.
– Data dostawy?
– Jutro. Do biura mojego męża. – podałam spokojnie wszystkie dane, niemal bez emocji.
Gdy się rozłączyłam, poczułam coś dziwnego. Nie satysfakcję. Nie ulgę. Ale ciszę. Jakby w końcu wszystko ucichło.
Wrócił do domu wcześniej niż zwykle
Drzwi trzasnęły z siłą, której nie znałam. Stałam w kuchni, obierając jabłka, jakby nic się nie wydarzyło. Usłyszałam jego kroki. Mocne, pośpieszne. Po chwili pojawił się w drzwiach. Twarz miał napiętą, oczy błyszczące gniewem.
– Co to miało być? – rzucił bez przywitania, bez wstępu.
Odłożyłam nóż. Spojrzałam na niego spokojnie.
– Wianek – dodał. – Wszyscy to widzieli. Na recepcji! Myślałem, że to jakiś żart!
– To nie był żart, Michał. – Usiadłam przy stole. – To było bardzo poważne pożegnanie.
– Z czym niby?! – krzyknął, zbliżając się do mnie. – O co ci chodzi?!
– O Karolinę – powiedziałam cicho. – O róże z liściem paproci. O panią z kwiaciarni, która niechcący wszystko powiedziała. O to, że już mnie nie kochasz. I o to, że ja już też nie chcę cię kochać.
Zamilkł. Przez chwilę tylko oddychał ciężko, wpatrzony we mnie, jakby próbował zrozumieć, czy naprawdę wiem wszystko.
– To… to nie tak. Ja… – zaczął, ale przerwałam mu ruchem ręki.
– Nie musisz się tłumaczyć. Już nie. Wszystko, co chciałam usłyszeć, dawno przestałeś mówić. Teraz tylko słyszę ciszę. I ona mi wystarczy.
Odwróciłam się i wyszłam z kuchni. Zostawiłam go tam – milczącego, nieruchomego. Po raz pierwszy to ja wyszłam pierwsza. I nic nie powiedziałam więcej.
Dni po naszej rozmowie były dziwnie ciche. Michał nie próbował już tłumaczyć. Nie prosił, nie przepraszał. Chodził po domu jak cień, a ja… po raz pierwszy od miesięcy czułam spokój. Nie dlatego, że wszystko się ułożyło. Bo się nie ułożyło. Ale dlatego, że wreszcie wiedziałam, gdzie stoję. I z kim.
Nie podjęłam jeszcze decyzji. Rozwód? Rozstanie? A może zawieszenie broni dla dobra dzieci? Każda opcja miała swoje konsekwencje. Każda bolała. Ale najgorsze, co mogłam zrobić, to udawać, że nic się nie stało. A tego już nie potrafiłam.
Pewnego wieczoru siedziałam z córką w salonie. Malowała paznokcie na czerwono, nogi miała podkulone, słuchawki w uszach.
– Mamo? – zapytała nagle, wyjmując jedną słuchawkę. – Wszystko okej?
Spojrzałam na nią. Była taka młoda. Taka niewinna jeszcze. A jednak – coś przeczuwała. Dzieci zawsze czują.
– Nie do końca – odpowiedziałam szczerze. – Ale będzie.
Uśmiechnęła się delikatnie i wróciła do lakieru. A ja patrzyłam na nią, jakby patrząc przez nią, w głąb siebie. Coś pękło, ale coś też się zrodziło.
Później, kiedy zostałam sama, spojrzałam w lustro w łazience. Zmęczona twarz, cienie pod oczami, ale… coś innego w spojrzeniu. Coś twardego. Coś, czego dawno nie widziałam.
I wtedy pomyślałam: „Może i wszystko się skończyło. Ale ja dopiero zaczynam”.
Minęło kilka tygodni
Codzienność toczyła się dalej, choć inaczej. Michał spał w pokoju gościnnym, a rozmowy między nami ograniczały się do spraw praktycznych: dzieci, zakupy, rachunki. Nie było już przestrzeni na czułość ani nawet gniew. Zamiast tego pojawiła się pustka. Ale nie była ona aż tak przerażająca, jak myślałam. Pustka dawała mi coś, czego od dawna nie miałam – miejsce na siebie.
Przestałam analizować każdy jego krok. Przestałam patrzeć na telefon w nadziei, że coś się zmieni. Przestałam łudzić się, że wrócimy do tego, co było. Bo tego już nie było. A może nigdy nie było naprawdę?
Kwiaty, które wcześniej ustawiałam w wazonie z dbałością o każdy szczegół, teraz zwiędły na parapecie. Nie wyrzuciłam ich. Pozwoliłam im opaść, jakby były metaforą naszej relacji. Tak samo kolorowe, tak samo ulotne. I tak samo nie do uratowania.
Magda zadzwoniła któregoś wieczoru.
– I co teraz, Ewka?
– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Ale wiem jedno. Nie chcę już być kobietą, która czeka na kwiaty. Wolę być tą, która sadzi własne.
Zakończyłam rozmowę i usiadłam z kubkiem herbaty na tarasie. Cicho, spokojnie. W powietrzu czuć było wiosnę. Nowy początek.
Nie wiem, co przyniesie jutro. Ale dziś… dziś czuję się silniejsza. Może złamana, ale nie pokonana. Bo czasem największym aktem odwagi jest powiedzieć sobie: „Zasługuję na coś więcej”.
I wierzyć, że to więcej naprawdę nadejdzie.
Ewa, 38 lat
Czytaj także:
- „Żart na prima aprilis pokazał mi prawdziwe oblicze mojego faceta. 1 kwietnia włożyłam nasz związek do trumny”
- „Planowałam ślub, ale pierścionek zaręczynowy parzył mnie w rękę. Wątpliwości panny młodej koiłam w ramionach sąsiada”
- „Zamieniłam pracę w warszawskim korpo na szpadel i gumiaki, i nie żałuję. Wolę być brudna od błota, ale szczęśliwa”