Reklama

Dwa lata temu Piotrek wrócił do domu z błyskiem w oku i… starym kamperem na lawecie. Twierdził, że to będzie nasz bilet do wolności, że w dwa miesiące go odrestauruje, a potem pojedziemy na dwa miesiące nad morze w podróż życia.

Chciał go odnowić

Pierwsze tygodnie rzeczywiście wyglądały obiecująco. Mąż wracał z pracy i od razu znikał w garażu. Z entuzjazmem opowiadał dzieciom o planach na wielką rodzinną wyprawę. Ale potem tempo prac zaczęło siadać. Zamiast montować kolejne elementy, Piotrek godzinami oglądał filmiki „jak zrobić” na YouTube. Z tygodnia na tydzień kamper stawał się tylko kolejnym meblem w naszym garażu – ciężkim, brzydkim i wiecznie „prawie gotowym”.

Mijały miesiące, podczas których nie otwieraliśmy już tematu wyjazdu. Dzieci przestały pytać, a ja – choć starałam się udawać obojętność – czułam, jak we mnie narasta gorycz. Każdy dzień z tym rdzewiejącym wrakiem za oknem był jak przypomnienie o niespełnionej obietnicy. Wszyscy znajomi wypytywali o nasze podróżne plany.

– Byliście już tym kamperem nad morzem?

– Nie… – westchnęłam. – On wciąż „jest w trakcie”.

– Serio? Przecież mówiłaś, że skończy w dwa miesiące! – koleżanka uniosła brwi. – To co on tam robi od dwóch lat, skrzydła mu dorabia?

– Sama chciałabym wiedzieć – odpowiedziałam z gorzkim uśmiechem. – Może polecimy nim na Księżyc, zanim zobaczymy Bałtyk.

Wciąż czekałam

Którejś letniej soboty weszłam do garażu. Piotrek siedział na niskim stołku, pochylony nad rozkręconym fragmentem silnika. Pachniało smarem i farbą, a w powietrzu unosił się chłód.

– Powiedz mi szczerze, czy pojedziemy dokądś w te wakacje? – zapytałam, opierając się o framugę.

Nie spojrzał na mnie od razu. Obracał w dłoni jakąś metalową część, jakby była ciekawsza od moich słów.

– Jeszcze trochę pracy zostało – wymamrotał w końcu.

Poczułam, jak w gardle rośnie mi złość.

– Dwa lata dłubiesz przy tym złomie. W tym czasie mogliśmy pojechać nad morze choćby pociągiem, ale wolałeś spędzać weekendy tutaj.

– Robię to dla nas – odparł, podnosząc wzrok. – Chciałem, żebyśmy mieli swojego kampera, a nie wynajmowanego.

– Dla nas? – prychnęłam. – To chyba bardziej dla ciebie. Dzieci już nawet nie pytają, kiedy wyruszymy. Maja powiedziała, że w tym kamperze będziemy mieszkać na starość.

Cierpliwość się kończyła

Uśmiechnął się pod nosem, jakby to był żart, ale ja nie miałam ochoty na śmiech. Patrzyłam na ten niedokończony projekt i wiedziałam, że on nie walczy o żadną podróż. To była jego pasja, jego sposób na ucieczkę od codzienności, a my byliśmy tylko tłem. Każdy weekend spędzony tutaj oznaczał kolejne stracone wspomnienia, których już nie odrobimy. Wtedy podjęłam decyzję ostateczną. Jedziemy na wakacje sami.

Upał przyklejał wszystko do skóry, nawet w domu było duszno. Słońce wlewało się przez zasłony, a ja układałam w walizkach ubrania dzieci. Antek wszedł do pokoju.

– Mamo, a tata jedzie z nami? – zapytał, siadając na łóżku.

Zawahałam się.

– Zobaczymy – odpowiedziałam.

– Ale przecież mówił, że w tym roku kamper będzie gotowy – wtrąciła Maja, stojąc w drzwiach. – To czemu jedziemy pociągiem?

Zostawiłam go

Nie odpowiedziałam od razu. Gdzieś w środku wiedziałam, że odkładanie tej decyzji tylko oddala nas od normalnego życia. W końcu zamknęłam walizkę, a potem wyszłam na podwórko. Piotrek stał przy otwartym boku kampera, w ręku trzymał wkrętarkę.

– Dokąd jedziecie? – spytał, patrząc na torby stojące w przedpokoju.

– Nad morze – powiedziałam spokojnie. – Pociągiem.

Zmarszczył brwi.

– Poczekaj jeszcze trochę, pod koniec sierpnia będzie gotowy.

– Jeśli nie pojedziemy teraz, to nie pojedziemy nigdy. Dzieci rosną, a ja mam dość czekania na twoje „za dwa tygodnie”.

Stał w milczeniu, jakby nie wiedział, czy się oburzyć, czy przyznać mi rację. Ja już jednak podjęłam decyzję. Wiedziałam, że jeśli nie wyjadę teraz, kolejny rok spędzę, patrząc, jak kamper rdzewieje, a nasze plany razem z nim.

Pojechaliśmy sami

Wsiedliśmy do pociągu. W wyobraźni zobaczyłam Piotrka w garażu. W dłoni trzymał nowy gaźnik, obracał go, jakby był czymś najważniejszym na świecie. Obok, na podjeździe, sąsiedzi pakowali samochód z przyczepą – ruszali w kolejną wakacyjną trasę. Na pewno poczułby wtedy żal i wyrzuty sumienia, że nie ma go z nami. Pociąg ruszył, a ja poczułam jednocześnie ulgę i smutek. Za oknem miasteczko znikało, a z nim nasz nieruszający w drogę kamper.

Plaża pachniała solą i smażoną rybą. Maja biegała po mokrym piasku, zbierając muszle, Antek budował fortecę z piasku, którą co chwilę podmywały fale. Patrzyłam na nich, ciesząc się, że choć ten raz udało się nam wyrwać.

– Mamo, a następnym razem tata pojedzie? – zapytał Antek, nie odrywając wzroku od swojej budowli.

– Może – odpowiedziałam, choć w środku wiedziałam, że to „następnym razem” może nigdy nie nadejść.

Nie żałowałam

Siedziałam na kocu, patrząc na morze i myśląc o tym, ile razy Piotrek wybierał śruby, plany i części zamiast wspólnych chwil. Szum fal zagłuszał te myśli tylko na chwilę, bo gdzieś pod spodem wciąż bolało, że podróż, o której kiedyś marzyliśmy, nigdy się nie wydarzyła.

Wróciliśmy po dziesięciu dniach. Walizki zostawiliśmy w przedpokoju, a ja od razu zajrzałam do garażu. Kamper stał dokładnie tam, gdzie przed wyjazdem, tylko bardziej rozgrzebany niż wcześniej. Mój mąż wyszedł z domu z uśmiechem, jakby nic się nie stało.

– W przyszłym roku na pewno pojedziemy – powiedział tonem, w którym próbował zabrzmieć przekonująco.

Uśmiechnęłam się, choć wiedziałam, że to tylko słowa. Byłam pewna, że za rok znów usłyszę „jeszcze trochę pracy”. Spojrzałam na kampera i pomyślałam, że czas można rdzewieje tak samo jak metal – po kawałku, dzień po dniu, aż zostaje tylko szrot. A tego, co już przerdzewiało w naszych planach, nie da się odratować żadnym remontem.

Katarzyna, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama