Reklama

Na Facebooku nasze zdjęcia wyglądały jak z folderu biura podróży. Uśmiechnięci, opaleni, z kieliszkiem prosecco nad basenem. Podczas romantycznych spacerów w plenerze, w modnej kawiarni na lodach, przytuleni w restauracyjnym ogródku, bawiący się z naszą Miką – malutkim jamnikiem o zawadiackim spojrzeniu. Pod postami polubienia, serduszka i komentarze typu: Piękna para!” Miłość w czystej postaci! Ale wam zazdroszczę! Tyle że to była bajka. A dokładniej kreacja. Bo to, co widać w internecie nie zawsze ma wiele wspólnego z rzeczywistością.

Nasz związek już dawno się wypalił

Dawniej mówiło się, że papier przyjmie wszystko. Ta sama prawda odnosi się do social mediów. Na Facebooku czy Intagramie większość z nas kreuje się na lepszych niż jest w rzeczywistości. I to nawet nie zawsze jest kłamstwo. Po prostu staramy się pokazywać innym lepszą wersję siebie. Trudno, żebyśmy chwalili się kłótniami, cichymi dniami, obrażaniem czy wpadkami.

I właśnie tak było w naszym przypadku. Bo prawda wyglądała tak, że Michał i ja od dawna mijamy się w drzwiach. Każdy dzień jest jak kalka poprzedniego. Praca, dom, zakupy, sprzątanie gotowanie. Odhaczanie domowych obowiązków, wzajemne spoglądanie na siebie z ukrytymi pretensjami. Bo przecież to wszystko nie tak miało być. Niegdyś mogliśmy spędzać ze sobą każdą wolną chwilę. Byliśmy w sobie zakochani. Mogliśmy po prostu siedzieć, patrzeć sobie w oczy i byliśmy szczęśliwi.

Ileż to razy planowaliśmy przyszłość? Wspólny dom, dzieci, pies. Ekscytujące podróże, szalone randki, romantyczne kolacje przy świecach. Z tego zostało już jednak naprawdę niewiele. Po drodze gdzieś się zagubiliśmy. Nasze drogi zaczęły się rozmijać. Już nie było wielkich marzeń i szalonych planów. Była tylko szara i nudna codzienność, która potrafiła jedynie dobijać. Przy kolacji zwykle scrollowaliśmy telefony, nie patrząc nawet w swoją stronę.

Nasze rozmowy, a raczej dialogi, bo z prawdziwą rozmową to wymienianie krótkich zdań nie miało nic wspólnego, ograniczały się do:

– Kupiłeś mleko?

– Zrobisz pranie? Bo już nie mam ani jednej czystej koszuli. W czym niby pójdę w poniedziałek do pracy?

– Nie widziałaś moich kluczyków do samochodu?

Trzeba zobaczyć uszczelkę w kuchni, bo kapie do zlewu.

– Samochód coś trzeszczy, podjedź z nim do mechanika.

Czy na czymś takim da się budować bliskość i prawdziwy związek? To raczej coś w rodzaju małżeńskiego kontraktu. Polegającego na wzajemnym ogarnianiu domowych spraw i urzędowych formalności. Jakby każdy z nas po prostu miał swoją część obowiązków do wykonania i trzeba było tego na bieżąco pilnować.

Żyliśmy nie razem, a obok siebie

Między nami od dawna nie było już jednak wzajemnego ciepła, zrozumienia, czułości. Michał nie zauważał, kiedy mam zły humor. Gdy wracałam zmęczona z pracy już nie pytał, czy zaparzyć mi kawę. Nie przytulał mnie na kanapie podczas oglądania wieczornego filmu i nie planował nic ciekawego na weekend. Weekendy były dla nas po prostu czasem na odpoczynek od codziennego kieratu. Gdy mogliśmy dłużej pospać, zrobić generalne sprzątanie mieszkania, jechać do marketu na całotygodniowe zakupy, usmażyć więcej kotletów do zamrożenia, żeby móc je na szybko odgrzać po pracy.

Żadnych romantycznych gestów. Wspólne wyjścia, owszem czasami się zdarzały. Ale to raczej na zaproszenia kogoś z rodziny lub znajomych. Nie robiliśmy już sobie romantycznych randek poza domem. Nie cieszyliśmy się swoją bliskością. Nie budowaliśmy wspomnień z fajnych miejsc. Któregoś piątku wróciłam do domu i zastałam na stole kopertę.

– Co to? – zapytałam odruchowo.

– Niespodzianka – powiedział z dumą Michał.

– Jaka niespodzianka? – rzuciłam machinalnie.

– Bilety na wakacje. My dwoje. Włochy. Trochę słońca, wina, prawdziwego włoskiego makaronu i... może przypomnimy sobie, jak to było kiedyś?

Poczułam, jak coś ściska mnie w gardle. Niby powinno być mi miło. W końcu, która kobieta nie chciałaby pojechać ze swoim mężem do Włoch? To magiczny kraj, który jest wprost wymarzony na romantyczne podróże. Powinnam być zachwycona, że mój Michał postarał się specjalnie dla mnie i zarezerwował tę podróż.

Ale nie byłam. Bo prawda była taka, że my nie potrzebowaliśmy wina. Potrzebowaliśmy rozmowy. A nie rozmawialiśmy już od bardzo dawna. Oczywiście nie liczę tej codziennej wymiany nic nieznaczących zdań na temat funkcjonowania naszego domu. Chodzi o taką prawdziwą rozmowę. O uczuciach, emocjach, planach na przyszłość. Zwyczajne zainteresowanie tym, co czuję i o czym marzę. Czułam jednak, że mojego męża to nie interesuje. On zajmował się swoimi własnymi sprawami i był szczęśliwy.

Niby fajnie, a jednak nie

A przecież wiele razy próbowałam zasugerować, że powinniśmy coś zmienić w naszym związku. Że może warto byłoby nieco nad nim popracować. Ale on nigdy nie był tym zainteresowany. Zawsze ignorował moje próby. Ba, nawet wyśmiewał mnie, że „naczytałam się głupot w babskiej prasie i teraz chcę wprowadzać jakieś psychoterapie we własnym domu”.

– Super, naprawdę... miło z twojej strony – powiedziałam, siląc się na uśmiech.

Ale powiedziałam to jedynie kurtuazyjnie. Bo inaczej po prostu nie wypadało. Jednak tak naprawdę wcale nie byłam zadowolona z jego pomysłu. Czego on oczekiwał? Że nagle po latach ciszy i chłodu panującego pomiędzy nami zacznę skakać pod sufit, bo kupił dla nas te bilety do Włoch? Przecież on nie zapytał nawet o to, czy mam urlop. Czy dam radę jechać? No i czy w ogóle chcę jechać.

Po prostu poszedł do biura podróży. Kupił, zapłacił, więc sprawa załatwiona. Uświadomiłam sobie, że robił tak zawsze. To on chciał zawsze decydować, a ja miałam dostosowywać się do jego pomysłów. Tak było już dawno temu. Zawsze machałam ręką i ustępowałam. Ale teraz już nie chciałam. Czułam, że gdy to zrobię, będę przez całą podróż udawać, że jest cudownie. A przecież o nie to w tym wszystkim chodziło, prawda?

Jeszcze kilka lat temu rzuciłabym się mu na szyję. Słoneczne Włochy? Rejs gondolą po Wenecji, spacery uliczkami Rzymu, prawdziwa pizza zjedzona we włoskiej knajpce. Dziś nie miałam już siły na udawanie, że pomiędzy nami wszystko jest w porządku. Na ratowanie naszego małżeństwa. Od kiedy dzieci wyjechały na studia, nasze małżeństwo zaczęło się kruszyć jak przeterminowane ciastko. Niby z zewnątrz wszystko grało, ale środka już dawno nie było.

Michał nigdy nie był tyranem, nie bił, nie pił. Był po prostu… obojętny. Z każdym rokiem coraz bardziej. Wieczorami siedzieliśmy w tym samym salonie, jak dwóch nieznajomych w poczekalni. On nie interesował się moimi sprawami, a ja nie miałam wstępu do jego świata.

Nie chodzi o wyjazd, tylko o powrót

W ciągu kolejnych dni Michał ekscytował się wyjazdem. Wysyłał mi linki do restauracji, do hoteli, zdjęcia jeziora Como i cytaty z przewodnika.

– Będzie cudownie. Trochę oderwiemy się od rzeczywistości, co? Pozwiedzamy, opalimy się, zrelaksujemy – powtarzał.

– Ale my przecież nie żyjemy w żadnej rzeczywistości – wypaliłam w końcu. – My tylko ją udajemy.

Zamarł. Patrzył na mnie, jakbym właśnie oznajmiła, że wprowadzam się do klasztoru.

– Co ty mówisz?

– To, co czuję. Od miesięcy. Chyba nawet od lat. Że nie jesteśmy już parą, Michał. Jesteśmy dwójką ludzi, którzy kiedyś się kochali, a teraz grają serial dla znajomych. Wkładamy mnóstwo sił w to, żeby pokazać wszystkim wokół, że jesteśmy szczęśliwi. Ale to tylko gra pozorów, a nie prawda.

Wakacje miały być jego wielkim gestem. Ale gest to za mało. To nie było odkupienie win, tylko zasłona dymna. Próbował przykryć pęknięcie betonem. Problem w tym, że to pęknięcie było już przepaścią. I że żaden beton tutaj nie pomoże.

– Nie pojadę – powiedziałam spokojnie. – Nie chcę tej podróży.

– Ale… jak to?

– Bo wiesz, kiedy jedziesz z kimś na koniec świata, a nie potrafisz z nim szczerze porozmawiać, to nie są prawdziwe wakacje.

To ucieczka. A ja nie mam już siły uciekać.

– Daj spokój, nie gadaj głupot – znowu próbował sprowadzić mnie do pionu, nie pozwolić mi wyrazić tego, co czuję.

– A po co niby mamy jechać? Żeby zrobić piękne zdjęcia nad jeziorem? Czy może przy hotelowym basenie? Żeby pochwalić się nimi na Facebooku przed znajomymi? – wreszcie powiedziałam to, co od dawna czuję.

Bilety zostały na stole. On pojechał sam. Twierdził, że „może to dobrze mu zrobi”. Może i tak. Ja zostałam. Ale nie samotna – wolna. Dwa tygodnie później usiadłam na tarasie z kubkiem kawy i uśmiechnęłam się do siebie. Nie potrzebowałam Włoch. Potrzebowałam ciszy, w której wreszcie usłyszałam własny głos. Co będzie dalej? Zobaczymy, na razie nie chcę decydować.

Beata, 47 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama