„Mąż kazał mi przygotować dodatkowe miejsce przy wigilijnym stole. Ten, kto przyszedł, nie był zbłąkanym wędrowcem”
„Nie był to przypadek. To był wybór. Ktoś tu zdecydował się wystawić moje małżeństwo na próbę, a teraz siedział przy wigilijnym stole i jadł moje pierogi. Mąż wziął głęboki oddech, jakby chciał coś powiedzieć. Nie zdążył”.

Wigilia w naszym domu zawsze miała swój rytuał – biały obrus, sianko pod talerzami, zapach pierników i trzaskające drewno w kominku. W tym roku było jednak inaczej. Od rana czułam w powietrzu coś nienazwanego, jakby napięcie przed burzą. Mąż był nerwowy, ciągle zaglądał na zegarek, a kiedy nakrywałam do stołu, powiedział, żebym zostawiła jedno wolne miejsce więcej. Nie dla wędrowca, nie dla samotnego – wiedziałam dokładnie, kogo miał na myśli. Tylko że ta osoba nie była ani samotna, ani niewinna. I nie miała prawa psuć nam Świąt.
Ostatnie przygotowania
Od samego rana krzątałam się po kuchni. Barszcz pyrkotał w garnku, w piekarniku dopiekał się sernik, a ja lepiłam ostatnie pierogi, co chwilę zerkając na zegar. Zostało kilka godzin do kolacji wigilijnej, a mimo to miałam wrażenie, że wszystko mi się wymyka z rąk. Nie dlatego, że nie zdążyłam – po prostu czułam, że coś jest nie tak.
Mąż od kilku dni chodził dziwnie podenerwowany. Nie patrzył mi w oczy, dużo czasu spędzał w garażu pod pretekstem sprawdzania światełek, czy czyszczenia krzeseł. Kiedy rano poprosiłam go, żeby przyniósł opłatek, tylko skinął głową i wyszedł bez słowa. Zamiast tego zaczął sam ozdabiać stół. To było do niego niepodobne. Zawsze robiłam to sama, bo nie wierzyłam w jego poczucie estetyki. Tym razem zrobił to, nie pytając mnie o zdanie. Porozkładał na nim przypadkowe ozdoby i to byłoby na tyle.
– Nie przykładaj talerza tutaj – powiedział nagle, kiedy nakrywałam do stołu. – Zostaw puste miejsce. Jeszcze jedno.
Spojrzałam na niego, marszcząc brwi.
– Przecież mamy już jedno. Tradycyjne.
Wzruszył ramionami i rzucił krótko:
– Dla gościa.
Gościa. W jego ustach to brzmiało jak wyrok. Próbowałam niczego sobie nie dopowiadać, nie tworzyć scenariuszy, ale przecież znałam go zbyt dobrze. Wiedziałam, że kogoś oczekuje. Kogoś konkretnego. Kogoś, kto nie miał prawa się tu zjawić.
Gość, którego nikt nie zapraszał
Zegar wybił siedemnastą, kiedy usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Stałam wtedy w kuchni, trzymając w dłoniach półmisek z karpiem, i przez ułamek sekundy miałam ochotę rzucić nim o podłogę. Mąż natychmiast zerwał się z fotela i podbiegł do drzwi, jakby czekał na ten moment od tygodni. A przecież nikt z naszej rodziny nie miał przychodzić, mieliśmy być tylko my i teściowie. Dzieci miały dojechać dopiero jutro, a sąsiedzi od rana wyjechali do rodziców.
Otarłam ręce o fartuch i wychyliłam się do przedpokoju. Stała tam ona. Koleżanka z pracy. Widziałam ją raz na imprezie firmowej. Ubrana w długi, jasny płaszcz, z rozpuszczonymi włosami, w rękach trzymała kwiaty i wino, jakby przyszła na przyjęcie sylwestrowe, a nie Wigilię. Mąż uśmiechnął się do niej z tym samym ciepłem, którego dawno już nie widziałam w jego oczach, kiedy patrzył na mnie.
– Wchodź, już czekaliśmy – powiedział, biorąc od niej płaszcz.
Nie odpowiedziałam ani słowem. Patrzyłam tylko, jak wchodzi do mojego salonu, jakby znała każdy jego kąt. Usiadła na kanapie i zaczęła rozglądać się dookoła, jakby oceniała, czy święta w naszym domu spełniają jej standardy.
– Cześć – rzuciła w moją stronę z udawaną uprzejmością. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
–Przeszkadzasz – pomyślałam. – I dobrze o tym wiesz.
Zamiast tego powiedziałam tylko:
–Proszę, usiądź. Zaraz podam barszcz.
I wtedy zrozumiałam, że ta kolacja będzie jak pole minowe. Każde słowo, każdy gest mógł zakończyć się wybuchem.
Nie takie święta chciałam
Wigilia to podobno czas pojednania, życzliwości, wybaczenia. Przy naszym stole panowała jednak sztuczna serdeczność, jakby ktoś przykleił nam wszystkim uśmiechy na twarzach i kazał udawać, że wszystko jest w porządku. Tyle że nie było. Z każdą minutą czułam się coraz bardziej obco, jakby to nie był mój dom, a ja nie byłam gospodynią, tylko ktoś przypadkowy, kto się tu zaplątał.
Ona siedziała naprzeciwko mnie, w czerwonej sukience, z kolczykami, które wyglądały znajomo. Zbyt znajomo. Mąż nalewał jej kompot, jakby nie widział nikogo innego przy stole. Kiedy zapytałam, czy ktoś chce dokładkę pierogów, tylko skinął głową w jej stronę.
– Ona lubi z kapustą i grzybami – powiedział spokojnie.
Znał jej smak. Jej przyzwyczajenia. Jej uśmiechy, które rzucała przez stół, tylko z pozoru skierowane do wszystkich. I nikt o nic nie pytał. Teść mówił coś o pogodzie, teściowa szeptała o nowej sukience, a ja siedziałam w tym teatrze, próbując zapanować nad drżącą ręką, gdy sięgałam po sztućce.
– Długo się znacie? – zapytał teść.
Spojrzała na mojego męża, potem na mnie. Uśmiechnęła się.
– Kilka miesięcy. Poznaliśmy się przypadkiem.
Nie był to przypadek. To był wybór. Ktoś tu zdecydował się wystawić moje małżeństwo na próbę, a teraz siedział przy wigilijnym stole i jadł moje pierogi. Mąż wziął głęboki oddech, jakby chciał coś powiedzieć. Nie zdążył. Z kuchni rozległ się dźwięk minutnika. Barszcz znowu się zagotował. Święta trwały dalej, jakby nic się nie działo.
Rozdział 4: Świąteczne kłamstwa
Z kuchni wróciłam z pustym wzrokiem. Barszcz był tylko wymówką, chwilą oddechu, której potrzebowałam, by nie wybuchnąć. Gdy postawiłam talerze na stole, ona już śmiała się z czegoś, co powiedział mój mąż. Śmiała się tym dźwięcznym, lekkim śmiechem, który miał w sobie coś z prowokacji. Udawałam, że tego nie słyszę, choć każdy dźwięk wbijał mi się w głowę jak szpilka.
– Opowiedz, jak się poznaliście – odezwała się nagle teściowa, zerkając na nią z ciekawością.
Zamarło mi serce. Chciałam krzyknąć, żeby nikt się nie ośmieszał, że to nie jest żadna świąteczna historia do opowiadania przy opłatku. Mąż jednak przejął głos.
– Spotkaliśmy się na szkoleniu. Pracujemy teraz razem przy jednym projekcie – powiedział spokojnie, jakby chodziło o jakąś znajomą, a nie kobietę, którą ewidentnie wpuścił do swojego życia zbyt głęboko.
– Taka współpraca to musi być ciekawa – rzuciła teściowa, kompletnie nieświadoma napięcia. – Miło, że przyszłaś.
Beata uśmiechnęła się delikatnie, a potem przeniosła wzrok na mnie.
– Darek mówił mi o pani. Że wspaniale pani gotuje.
„Pani”. Jakbyśmy się nie znały. Jakby to była rozmowa dwóch obcych kobiet, a nie żony i... no właśnie. Kim ona była? Kochanką? Nową „przyjaciółką” rodziny? Uśmiechnęłam się chłodno i podniosłam kieliszek.
– Za współpracę, która nie powinna wychodzić poza biuro – powiedziałam cicho, zerkając mu prosto w oczy.
Wszyscy się zaśmiali, choć nikt nie był pewien, czy to był żart.
Prawda między pierogami
Nie pamiętam dokładnie, jak przebiegła reszta kolacji. Podałam rybę, kompot, makowiec, wszystko według tradycji, jakby nic się nie działo. Gość rozmawiała ze wszystkimi, oprócz mnie. Unikała mojego spojrzenia, choć czasem łapałam jej wzrok – krótki, badawczy, nieco triumfujący. Mąż był spięty, jakby cały czas czekał, aż coś się wydarzy, jakby odliczał minuty do końca tej szopki.
W pewnym momencie poprosiłam go, żeby mi pomógł w kuchni. Nie zapytał, w czym. Po prostu wstał i poszedł za mną. Zamknęłam za nami drzwi i spojrzałam mu w oczy.
– Ile to trwa? – zapytałam cicho, bez emocji. – Tylko proszę, nie kłam. Już wystarczy.
Stał przez chwilę w ciszy, potem oparł się o blat i spuścił wzrok.
– Pół roku – powiedział. – Miało się skończyć. Naprawdę. Nie chciałem, żeby tak wyszło.
Parsknęłam śmiechem, ale to nie był śmiech z rozbawienia. Był pusty i gorzki.
– I dlatego zaprosiłeś ją na Wigilię? Bo to takie logiczne zakończenie?
– Chciałem, żebyś ją poznała.
– Żebym ją poznała? – powtórzyłam, wpatrując się w niego jak w obcego. – A może chciałeś, żebym ci ułatwiła wybór? Albo żeby ona zobaczyła, co ma do zdobycia?
Nie odpowiedział. Patrzył w podłogę jak chłopiec przyłapany na kradzieży. Wróciliśmy do stołu. Ona uśmiechała się do mojej teściowej, mój mąż zajął swoje miejsce, a ja tylko poprawiłam obrus i spojrzałam na to wolne nakrycie, które zostawił dla niej.
Cisza po Wigilii
Po kolacji nie było śpiewania kolęd, nie było wspólnego rozpakowywania prezentów. Wszyscy rozeszli się wcześniej niż zwykle, wyczuwając napięcie, które nabrzmiewało z każdą chwilą. Nawet dzieci nie zadzwoniły – może coś przeczuwały. Ona wyszła tuż po dziewiątej, mówiąc, że „nie chce przeszkadzać dłużej”. Mąż odprowadził ją do drzwi, wrócił z jej szminką na kołnierzu i milczeniem wypisanym na twarzy.
Zgarnęłam ze stołu brudne talerze, pracując w ciszy. On chciał pomóc, ale skinęłam głową, żeby zostawił mnie samą. Z kuchni słychać było tylko szum wody i brzęk szkła. Nikt się nie odzywał. Nawet radio, które zwykle grało w tle kolędy, teraz milczało. W końcu usiadł na krześle w salonie, jakby czekał na wyrok. Nie zamierzałam go wypowiadać tej nocy. Byłam zbyt zmęczona. Zbyt pusta. Zbyt obca we własnym domu.
– Co teraz? – zapytał w końcu cicho.
Spojrzałam na niego bez cienia czułości.
– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Ale jedno wiem na pewno. W przyszłym roku nie będzie już wolnego miejsca przy stole. I nie chodzi o tradycję.
Wstałam i poszłam do sypialni, zamykając za sobą drzwi. Na zewnątrz padał śnieg, cichy i gęsty. Taki, który tłumi dźwięki, ale nie emocje. Przypomniałam sobie, jak kiedyś marzyłam o świętach pełnych ciepła i bliskości. Tej nocy dostałam coś zupełnie innego – prawdę, która bolała bardziej niż samotność.
Renata, 49 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowie dają dzieciom szwagra grube koperty, a moim chińskie zabawki z bazaru. Tak wygląda rodzinna sprawiedliwość”
- „Żeby spełnić świąteczne marzenia moich dzieci, powinnam mieć prywatny bankomat. Z roku na rok jest coraz gorzej”
- „Mój syn dostał ode mnie auto. Dziś wozi w nim na zakupy swoją pannę, a ja ledwo taskam torby ze sklepu sama”

