Reklama

Od ponad dwóch lat nie pracuję zawodowo – najpierw macierzyński, potem wychowawczy. Miałam wrócić do biura, ale Łukasz uznał, że "lepiej będzie", jak zostanę w domu. I zapewnił, że poradzimy sobie na jednej pensji. On zarobi, ja zajmę się dzieckiem i domem.

W teorii to brzmi logicznie. W praktyce… To on kontroluje każdą złotówkę, którą wydaję. Dosłownie każdą. Mam zeszyt – gruby, w kratkę – w którym zapisuję wszystkie zakupy: chleb, mleko, jabłka, nawet bułki. Każdy paragon przypinam spinaczem. Co tydzień muszę mu to pokazać. A on przegląda z miną księgowego i mówi: „A po co ci ta bułka za 2,20? W dyskoncie są po 1,50”.
Czuję się jak dziecko, które dostaje kieszonkowe i musi się tłumaczyć, że kupiło coś „dla siebie”. Oczywiście nie wolno mi kupić nic dla siebie. Nawet tampony kupuję najtańsze. A on? Codziennie kawa na mieście, lunch w pracy.

Zastanawiam się, kiedy to się stało. Kiedy z czułego faceta zamienił się w kontrolera wydatków. Nie mam już siły się kłócić.

Mąż ciągle mnie kontrolował

– No i co to ma być? – spytał Łukasz, przewracając oczami, gdy podsunęłam mu zeszyt z wydatkami. – Bułki z piekarni za dwa dwadzieścia? Przecież mówiłem ci, żebyś kupowała w dyskoncie. Tam są po złoty pięćdziesiąt.

– Nie było jak jechać tam z Antosiem – odparłam cicho. – Byliśmy po drodze w piekarni, zrobiło się późno…

– To trzeba było poczekać. Nie możesz myśleć bardziej ekonomicznie? – rzucił, jakby chodziło o zakup nowego samochodu, a nie czterech bułek.

Zacisnęłam zęby. Wiedziałam, że nie ma sensu się tłumaczyć. Jak zawsze przeliczy wszystko na złotówki, rozrysuje w głowie tabelkę i powie mi, ile przez miesiąc przepuściłam.

– A ty? – zapytałam nagle. – Ty też zapisujesz swoje wydatki? Te kawy i lunche z pracy?

Podniósł wzrok znad zeszytu. Jego twarz stężała.

– Ja pracuję. Zarabiam. Mam prawo kupić sobie obiad. A ty? Jesteś w domu. Twój obowiązek to pilnować budżetu.

– Czyli ja jestem pasożytem? Generuję tylko koszty?

– Magda, nie rób dramatu. Nie chodzi o kontrolę, tylko o rozsądek. Na razie nie zarabiasz, musimy się pilnować.

Zamknęłam oczy, żeby nie wybuchnąć. Aż mnie ścisnęło w gardle. Rozsądek. Jasne. Tylko czemu ten rozsądek działa tylko w jedną stronę?

Paragony znalazłam przypadkiem

Szukałam paczki chusteczek w kieszeni jego płaszcza, bo Antoś znowu miał katar. Wsunęłam rękę i natrafiłam na zgniecioną kartkę. Myślałam, że to papier po batoniku. Ale to był paragon. Z restauracji. Zamówienie na sushi – zestaw dla dwóch osób. I kawa mrożona. Z datą sprzed trzech dni. Godzina 13:10. Stałam z tym świstkiem w dłoni jak idiotka. Serce mi biło szybciej, choć próbowałam się uspokoić. "Może miał spotkanie służbowe." "Może kolega." Ale w środku już coś mi mówiło, że to nie będzie takie proste.

Zaczęłam przeszukiwać kieszenie innych kurtek. Znalazłam jeszcze trzy paragony. Sushi, ramen, pad thai, matcha latte. Rachunki po 80, 120 zł. I jeden, który mnie zmroził: przy zamówieniu napisane było imię „Marta”.

Wieczorem zadzwoniłam do przyjaciółki Karoliny.

– Łukasz jada sushi w pracy. Codziennie. Czasem kupuje dla dwóch osób – powiedziałam bez przywitania.

– Co ty mówisz? – Karolina zamilkła na chwilę. – Magda, powiedz mi szczerze. Ty naprawdę uważasz, że facet, który ci wypomina bułki za dwa złote, zamawia sobie codziennie sushi... z dobrego serca?

– Może... może to firmowe.

A może cię zdradza? Albo po prostu wykorzystuje i nawet się z tym nie kryje? – jej głos był zimny i twardy. – Wiesz, co masz zrobić.

– Co?

– Zbieraj wszystko. Każdy paragon. I jak będziesz gotowa, spytaj go prosto w oczy.

Wtedy postanowiłam. Przestanę się domyślać. Zacznę obserwować.

Chciałam to wyjaśnić

Wieczorem, gdy Antoś już spał, a Łukasz jak zwykle wpatrywał się w telefon, usiadłam obok niego z teczką.

– Musimy porozmawiać – powiedziałam cicho.

– Teraz? – nie oderwał wzroku od ekranu.

– Tak. Teraz.

Położyłam na stole wszystkie paragony, które zebrałam. Łukasz spojrzał na nie z lekkim zaskoczeniem. Potem jego twarz stężała.

Grzebiesz mi po kieszeniach?

– Tylko szukałam chusteczek. Ale znalazłam coś lepszego – powiedziałam spokojnie, choć w środku wszystko we mnie krzyczało. – Codziennie wydajesz dużo kasy na jedzenie w pracy. A mnie liczysz bułki. Powiedz mi wprost – to jest dla ciebie normalne? I kim jest Marta?

– To służbowe spotkania. Marta to koleżanka z działu HR, robię z nią projekt – rzucił z automatu. – Wszyscy tak robią.

– A ja robię kolację z taniego makaronu. Serio?

Zamilkł. Widziałam, jak się w nim gotuje. Jakby nagle ktoś zdjął mu maskę.

– Przesadzasz. To tylko jedzenie. Nie robię nic złego.

– Nie robisz? To czemu kłamiesz?

– Bo nie chciałem znowu słuchać, że jestem samolubny – wycedził. – Bo wszystko ci nie pasuje.

Wstał i wyszedł do drugiego pokoju, zostawiając mnie samą przy stole. Paragony leżały rozrzucone. I wtedy zrozumiałam. To nie była tylko sprawa bułek. To było coś znacznie większego.

Podejrzewałam romans

Po tamtej nocy nie mogliśmy już udawać, że wszystko gra. Łukasz zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. Jadł kolację, oglądał seriale, z Antosiem był czuły i zaangażowany. Tylko do mnie mówił coraz mniej. I patrzył coraz rzadziej. W piątek, gdy wyszedł do pracy, ubrałam się, wzięłam termos z kawą i pojechałam pod jego biuro. Siedziałam w samochodzie prawie dwie godziny. W końcu wyszedł. Nie sam.

Szli obok siebie. Ona – w długim płaszczu, włosy spięte, szpilki. Marta od paragonu. Uśmiechała się do niego. A on… do niej też. Nawet nie dotykali się, ale widziałam, jak się pochylają do siebie, jakby tylko oni istnieli. Była lekko pochylona w jego stronę, a on mówił coś, co wywołało u niej śmiech. Nie wyglądało to jak służbowa relacja.

Nie zrobiłam sceny. Nie wysiadłam. Wróciłam do domu i wieczorem, kiedy Łukasz usnął, usiadłam do jego komputera. Miał zapisane hasła. Byłam zła, zraniona, ale nie głupia – zrobiłam kopie.
Maile. Rezerwacje. Jedno kino. Dwie kolacje. Trzy wiadomości, w których pisał, że „jest z nią sobą”. Zadzwoniłam do Karoliny. Głos mi drżał.

– Miałaś rację – powiedziałam tylko.

Po drugiej stronie była chwila ciszy. Potem:

Wiesz, że jak trzeba, spakuję cię w pięć minut?

– Jeszcze nie teraz – odpowiedziałam. – Ale szykuj torbę.

Nie płakałam. Nie tej nocy. Nie miałam już na to siły. Nie byłam tą samą kobietą, która przepraszała za bułki.

Musiałam coś zrobić

Zrobiłam obiad. Taki, jak lubił – rosół i schabowe. Nie z miłości. Chciałam zobaczyć, czy zauważy. Nie zauważył. Wieczorem, gdy Antoś już spał, wróciłam do salonu. Łukasz siedział na kanapie, przeglądał telefon, popijał herbatę. Usiadłam naprzeciwko. W dłoni trzymałam zeszyt wydatków. Ten sam, w którym przez miesiące skrupulatnie notowałam każdy plasterek sera, każdą bułkę.

– Wiem wszystko – powiedziałam cicho.

Podniósł wzrok. Zmarszczył brwi. Już wiedział.

– O czym ty mówisz?

– Marta. Rezerwacje. Maile. Sushi. Kłamstwa. Wszystko. – Położyłam zeszyt na stole. – Jutro mnie nie będzie.

Zamarł. Jakby nie rozumiał.

– Czekaj, Magda, przecież… Przesadzasz. To… to tylko flirt. Trochę kolacji. Potrzebowałem… rozmowy z kimś, kto mnie nie osądza. Nie mam żadnego romansu.

Parsknęłam śmiechem. Gorzko.

– Rozmowy? Z kimś, komu płacisz za lunch? Naprawdę? A mnie każesz się tłumaczyć z jogurtu?

– Nie o to chodzi. Ty zawsze jesteś… rozemocjonowana. Zmęczona. Trudno się z tobą dogadać.

– Bo liczę grosze, żebyś mógł je wydawać na cudze desery? – Spojrzałam na niego spokojnie. – Nie musisz się już tłumaczyć.

Wstałam.

– Zostawiam ci zeszyt. I budżet. I cały ten twój teatr.

Nie zatrzymał mnie. Tylko patrzył. Jakby pierwszy raz od lat naprawdę mnie widział. Wzięłam walizkę, plecak Antosia i zamówiłam taksówkę. Nie płakałam. Nie tego wieczoru. W lusterku taksówki zobaczyłam swoje oczy. Inne niż jeszcze tydzień temu. Już wiedziałam – nie wrócę do roli żony tłumaczącej się z każdej złotówki, jeśli mąż się nie zmieni.

Magda, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama