„Mąż grał ze śmiercią w szachy i dobrze się bawił. Zażądałam rozwodu, gdy prawie przewiózł mnie na tamten świat”
„– Widzisz, jak się kończą te twoje zabawy? Mogłeś nas oboje zabić. Mogłeś zabić kogoś jeszcze. Ale oczywiście tobie się upiekło, a ja mogę zostać kaleką! Ja już dłużej tego nie wytrzymam. Ani dnia. Nieważne, czy stąd wyjdę, czy wyjadę, składam pozew o rozwód. Miarka się przebrała”.

Uwierzył, że wyjdzie cało z każdego wypadku, i zaczął żyć ekstremalnie, jakby prosił się o nieszczęście. Żadne argumenty nie skutkowały. Do czasu...
To cud, że przeżył
Trzy lata temu, na 50. urodziny, Tadeusz kupił sobie motocykl. Zrobiłam mu awanturę i zapowiedziałam, że nie zbliżę się do tej maszyny na 100 metrów, a jak on trafi na wózek inwalidzki, niech nie liczy na moją pomoc. Gdy dwa miesiące później usłyszałam w słuchawce, że „mąż miał wypadek”, pognałam do niego jak szalona.
Widok był straszny: na poboczu leżał strzaskany motor i połamany kask. Nogi się pode mną ugięły. Byłam pewna, że Tadeusz, jeśli w ogóle przeżyje, będzie inwalidą… A wtedy mąż, którego właśnie wnosili do karetki, podniósł głowę i pomachał do mnie ręką:
– Nic mi nie jest, kochanie!
– Nie wiem, jakim cudem pani mąż żyje. Zderzył się czołowo z audi, które wyprzedzało tira. Przeleciał w powietrzu kilkadziesiąt metrów. Kierowca tira był pewien, że nie żyje. A on tylko na chwilę stracił przytomność – usłyszałam od policjanta.
Ze szpitala wyszedł po trzech dniach. Skończyło się na wstrząśnieniu mózgu, zwichnięciu barku i stłuczonym udzie. Świadkowie wypadku i lekarze mówili, że miał gigantyczne szczęście. I powinien być ostrożniejszy. Ale Tadeusz potraktował wypadek jako znak, że jest… nieśmiertelny.
– Jak wyszedłem z takiego wypadku, to co mi się jeszcze może stać?
Codziennie o niego drżałam
Za pieniądze, które dostał z ubezpieczenia za motocykl, kupił kolejny. Na nic się zdały prośby i groźby, moje i córki. Im bardziej nalegałyśmy, tym częściej Tadeusz jeździł motorem. Ale kolejny wypadek miał na rowerze. Choć nigdy tego nie robił, wjechał na rampę, gdzie nastolatki ćwiczyły triki. I też postanowił spróbować. Wyrzuciło go w powietrze jak z procy, upadł na plecy na trawnik, rower wylądował na nim. Efekt? Kilka siniaków i pęknięte żebro. Wniosek? Można szaleć dalej.
Nie powstrzymywała go nawet moja obecność. Przekonałam się o tym, gdy wyjechaliśmy razem na narty. Trzeciego dnia Tadeusz zobaczył tabliczkę: nowa czarna trasa.
– Maria, musimy spróbować – krzyknął, znikając za zakrętem.
Świeciło słońce i kilka godzin wcześniej Tadeusz, wbrew moim perswazjom, zdjął kask. Gdy sobie to uświadomiłam – zmroziło mnie. Rzuciłam się za nim. Trasa była stroma i oblodzona. Mąż jechał bardzo szybko, dużymi łukami. Nagle zza zakrętu, z innej trasy, równie szybko wypadł inny narciarz. Wpadli na siebie w pełnym pędzie, Tadeusz wyleciał w górę, i potoczył bezładnie po stoku.
Gdy klęknęłam przy mężu, przez chwilę byłam pewna, że jestem wdową. Nie ruszał się, miał zamknięte oczy, rozbitą głowę, z nosa ciekła mu krew. Chyba zaczęłam krzyczeć.
– Co jest, co jest… – usłyszałam zduszony głos męża.
– Żyjesz, Boże, ty żyjesz… Nie ruszaj się, możesz mieć uszkodzony kręgosłup. Miałeś wypadek. Znowu miałeś wypadek, ty kretynie – śmiałam się i płakałam na przemian, bo byłam szczęśliwa i jednocześnie wściekła. – A mówiłam ci, nie zdejmuj kasku, prawda? Mówiłam…
Tym razem wykpił się złamanym kciukiem i uszkodzoną łąkotką. Drugi narciarz miał złamane obie nogi, jedną w dwóch miejscach. Nie wiadomo, czy będzie jeszcze normalnie chodzić.
To go niczego nie nauczyło
Latem pływaliśmy zawsze na windsurfingu. Ale nagle okazało się, że za mało w tym sporcie adrenaliny… Tadeusz przerzucił się na kitesurfing. I chociaż nawet młodzi chłopcy uprawiają ten sport w kaskach – nie mój mąż, gdzie tam. Raz poszedł pływać prawie w sztorm. Na zatoce był jeszcze tylko jeden taki śmiałek. I choć obiecałam sobie, że nie będę patrzeć, nie mogłam usiedzieć na kempingu.
Zanim doszłam na brzeg, zobaczyłam wysoko w powietrzu zielony kite, z uwieszonym pod nim mężem. Zamknęłam oczy i usłyszałam huk. Gdy znowu je otworzyłam, w stronę unoszącego się na wodzie ciała mknęła motorówka. Stałam po kolana w wodzie i, choć nie jestem religijna, modliłam się. „Boże, jeszcze nie teraz, uratuj go jeszcze raz, już go przekonam, żeby zmądrzał”.
Gdy motorówka dopłynęła do brzegu, Tadeusz siedział i machał do mnie radośnie.
– Widziałaś, jak mnie wyniosło? – krzyczał.
– Tak. I jak tobą uderzyło o wodę też. Czy ty nie masz rozumu?
Wtórował mi jeden z ratowników.
– To nie było mądre wypływać w taką pogodę. Mógł się pan zabić – powiedział.
Mąż poklepał go tylko po plecach.
– Nic mi nie jest, prawda? A jaką miałem frajdę! Złego licho nie bierze!
Przez niego prawie zginęłam
Raz udało mi się zaciągnąć męża do psychologa… Obraził się śmiertelnie, wykrzyczał mi, że próbuję go kontrolować i chcę go ubezwłasnowolnić.
– Chcesz męża, co z piwem i pilotem siedzi na kanapie? Jak pantoflarze twoich psiapsiółek? – darł się po wyjściu z gabinetu, a potem nie odzywał się do mnie przez tydzień.
Poddałam się. Jak ognia unikałam wyjazdów z mężem, nawet na działkę do przyjaciół, bo on wszędzie umiał sobie znaleźć ekstremalne rozrywki. Wolałam więc zostawać w domu, co kończyło się tym, że każdy telefon wprawiał mnie w dygot…
Dwa dni temu dałam się jednak namówić Tadeuszowi na przejażdżkę autem, które skonstruował jego znajomy. To prototyp małego sportowego kabrioletu, przypominający wyścigówkę z lat 60. Wyglądał raczej niegroźnie i straciłam czujność. Wyjechaliśmy na autostradę. Mąż zaczął przyspieszać.
– No, zobaczymy, co to cacko potrafi – wołał radośnie.
Wbiło mnie w fotel i nie mogłam wydusić słowa. Wiatr zerwał mi okulary. To jest ostatnia rzecz, którą pamiętam z tamtego popołudnia. Ocknęłam się w szpitalu, podłączona do pikających urządzeń. Nie mogłam ruszyć ręką ani nogą. Chwilę trwało, zanim pozbierałam myśli. „Samochód, autostrada, prędkość…” – przypomniałam sobie. Rozejrzałam się wkoło. „Już. Stało się. Jestem wdową… Na dodatek sparaliżowaną” – pomyślałam, zanim znów zapadłam w mrok.
Gdy znowu otworzyłam oczy, na fotelu drzemała moja córka. Bałam się ją obudzić, nie chciałam usłyszeć prawdy… Jeszcze chwila, jeszcze minutka… Ocknęła się sama.
– Mamuś, obudziłaś się. Wiesz, co się stało? – uklękła przy łóżku.
– Wypadek, wiem… Tata?
– Tacie oczywiście nic nie jest, nie martw się. Ty masz połamane nogi, ale lekarze mówią, że będzie dobrze… Uderzył w was tir, kierowca nie widział tego małego autka. Tata wyleciał na pobocze, ciebie ledwie wyciągnęli, bo z samochodu niewiele zostało. Ratownicy mówili, że mieliście szczęście!
Wreszcie coś zrozumiał
Zaczęłam płakać. Z poczucia ulgi, z żalu nad sobą i z bezsilnej wściekłości… Gdy znowu się obudziłam, Tadeusz siedział przy łóżku. Miał siniaka na czole i rozciętą wargę. I tyle! Tym razem wściekłość wzięła górę.
– Widzisz, jak się kończą te twoje zabawy? Mogłeś nas oboje zabić. Mogłeś zabić kogoś jeszcze. Ale oczywiście tobie się upiekło, a ja mogę zostać kaleką! Rozumiesz? – darłam się. – Dorośnij w końcu, życie to nie cyrk… Ja już dłużej tego nie wytrzymam. Ani dnia. Nieważne, czy stąd wyjdę, czy wyjadę, składam pozew o rozwód. Miarka się przebrała…
Krzyczałabym dalej, ale zabrakło mi tchu… Spojrzałam na Tadeusza. Tym razem nie uśmiechał się, jak zawsze, gdy go beształam. Płakał. Łzy ciekły mu po policzkach i kapały na koszulę.
– Kochanie. Przepraszam. Jestem idiotą… Tak bardzo się wystraszyłem, gdy zobaczyłem zmiażdżony wrak. Przez chwilę myślałem, że cię straciłem. Przez swoją głupotę… Na szczęście żyjesz, wszystko będzie dobrze. A ja się zmienię. Tylko mnie nie zostawiaj. Nie chcę żyć bez ciebie. Nie potrafię. Teraz już wiem, co czujesz za każdym razem, gdy mam wypadek. Dostałem nauczkę, zmienię się, uwierz mi, błagam… – Tadeusz szlochał, ściskając moją rękę.
Chyba mu uwierzyłam. Na pewno pragnęłam mu uwierzyć. Bo ja też nie chciałam bez niego żyć. Ale postanowiłam kuć żelazo, póki gorące.
– Motocykl znika? – zapytałam.
Podniósł zapłakaną twarz.
– Twarda z ciebie sztuka. Nie tracisz ani chwili. Znika – uśmiechnął się.
– Koniec z kitem? – upewniłam się.
– Koniec.
– Narty tylko w kasku?
– Słowo skauta…
– To jeszcze obiecaj, że jak stanę na nogi, to zapiszemy się na kurs tanga. To może dam ci szansę.
Spojrzeliśmy sobie w oczy i zaczęliśmy się razem śmiać. Jak za dawnych, dobrych czasów – zanim Tadeusz stał się nieśmiertelny.
Czytaj także:
„Wstydziłam się nałogu, aż w końcu trafiłam do szpitala. Dotarło do mnie, że mam dla kogo żyć i warto o siebie walczyć”
„Kupiliśmy dom w lesie, bo marzył o nim mój mąż. Nie zabawił tam długo, bo szybko przyjechał po niego anielski orszak”
„Przy rozwodzie chciał puścić żonę z torbami i rzucić jej marny ochłap na pocieszenie. Jego plan się nie powiódł”

