Reklama

Nigdy nie należałam do kobiet zazdrosnych. Nie przeglądałam mężowi telefonu, nie dopytywałam, z kim ma spotkanie i nie wyciągałam z kosza na pranie jego koszul w poszukiwaniu dowodów zdrady. Ufaliśmy sobie – przynajmniej ja ufałam jemu. Krzysztof był poukładany, trochę zbyt poważny, trochę zbyt zajęty pracą. Ale czułam się przy nim bezpieczna. Do czasu. Zaczęło się niewinnie – telefon, jeden z wielu, a on… się uśmiechnął. Dziwnie. Tak, jak się nie uśmiechał do mnie od dawna. A potem było tylko gorzej. Bo kiedy kobieta przestaje być zazdrosna, to wcale nie znaczy, że przestała czuć.

Zaczęło się od dzwonka

Był piątek, późne popołudnie. Krzysztof siedział przy stole z laptopem, jak zawsze skupiony i nieobecny. Ja dopijałam herbatę i układałam w głowie listę zakupów na weekend. Dźwięk telefonu, ten jego służbowy dzwonek, rozbrzmiał nagle w kuchni, przerywając ciszę. Spojrzałam na niego odruchowo. Zamiast tego zwykłego, zniecierpliwionego „halo”, zobaczyłam coś innego. Delikatny uśmiech. Taki, jakiego nie widziałam u niego od miesięcy.

– Tak, Karolinko? – powiedział, głosem cichszym niż zwykle.

Karolinko? Przełknęłam ślinę, jakby coś mi w niej utknęło. Nie wiedziałam, że mówi do niej zdrobniale.

– Aha… no jasne, tak, oczywiście – kontynuował. – W poniedziałek? Będzie dobrze. Tak, też się cieszę.

Rozłączył się szybko, ale uśmiech nie zniknął z jego twarzy. Był nieobecny jeszcze przez chwilę, jakby w myślach błądził gdzieś daleko.

– Kto dzwonił? – zapytałam, z pozoru neutralnie, choć czułam już w środku jakieś dziwne ukłucie.

– Sekretarka. Karolina. Prosiła, żebym przywiózł w poniedziałek nową wersję raportu.

Skinęłam głową. Raport. Pewnie. Normalna rzecz w korporacji. Tyle że ja znałam swojego męża. Ten uśmiech nie był dla raportu. To był ten rodzaj uśmiechu, którym kiedyś witał mnie na dworcu, gdy przyjeżdżałam na weekend ze studiów. Ciepły, oczekujący, lekko rozbawiony. I zupełnie niepasujący do chłodnego, analitycznego Krzyśka, jakiego znałam w wersji biurowej.

To wtedy pierwszy raz przyszło mi do głowy, że może się mylę. Może nie wszystko jest tak poukładane, jak myślałam. I że ten dźwięk telefonu jeszcze wiele razy będzie dźwięczał mi w uszach.

Nigdy tego nie robiłam

Postanowiłam pojechać do jego biura. Nie z żadnym planem. Po prostu... chciałam poczuć, że to miejsce naprawdę istnieje. Przez dziesięć lat słyszałam o „konferencyjnej”, „drukarce, która znów się zacięła”, o kolegach z działu, ale nigdy tam nie byłam. Tego dnia upiekłam muffiny. Wymyśliłam sobie, że zawiozę mu kilka – taki żart, drobny gest. Chciałam sprawdzić, czy jeszcze pamiętam, jak się być miłą żoną.

Kiedy weszłam na recepcję, spojrzeli na mnie wszyscy. Czułam się dziwnie. Pracownicy przemykali z kubkami kawy, część siedziała przed komputerami z minami bez wyrazu. W końcu zapytałam, gdzie znajdę mojego męża.

– Pokój 217, na końcu korytarza – rzuciła dziewczyna za ladą, nie przerywając pisania na klawiaturze.

Szłam wolno. Chciałam, żeby wszystko wyglądało naturalnie. Aż zobaczyłam ją. Stała przy ekspresie do kawy. Wysoka, szczupła, z lekko zadartym nosem i ustami pomalowanymi na krwistą czerwień. Na oko dwadzieścia pięć lat. Krzysztof miał czterdzieści trzy.

– Kawy? – zapytała mnie z uśmiechem, podając mi papierowy kubek, zanim zdążyłam zapytać, czy to ona jest Karoliną.

– Nie, dziękuję – powiedziałam, trzymając mocniej pudełko z muffinkami.

Jej zapach – intensywny, słodki, z nutą wanilii – czułam go jeszcze długo później. Nie musiałam pytać, jak ma na imię. Wiedziałam. I wiedziałam też, że Krzysztof codziennie oddychał tym samym zapachem.

Żadnej delegacji nie było

– Kochanie, muszę jechać do Krakowa – powiedział Krzysztof, zerkając na mnie znad ekranu laptopa. – Spotkanie zarządu. Zostanę na noc, może dwie.

Pokiwałam głową. Wcześniej nie zadawałam pytań, teraz notowałam wszystko – termin, miejsce, ton głosu.

– Mam rezerwację w hotelu – dodał i wstał od stołu. – Wyślę ci lokalizację, żebyś nie panikowała, że nie odbieram, jak będzie coś dłużej trwało.

Zrobił to. Punkt dla niego. Tyle że tego samego wieczoru, gdy jego pociąg miał być już w połowie drogi do Krakowa, siedziałam przy komputerze. Otworzyłam jego przeglądarkę. Nie byłam dumna, ale lęk gasi wyrzuty sumienia. W historii brakowało jakichkolwiek śladów rezerwacji hotelu czy biletu. Za to pojawił się adres: apartamenty w Krakowie – dwuosobowe pokoje z jacuzzi.

Zadzwoniłam tam. Z bijącym sercem, z udawaną pewnością siebie w głosie zapytałam, czy mają wolne miejsca na dziś. Mężczyzna po drugiej stronie odparł, że wszystkie pokoje zajęte.

– A czy mogę zapytać, na kogo była rezerwacja? – wymyśliłam naprędce.

– Na nazwisko… N. Karolina N. – odparł bez cienia wahania.

Poczułam, jakby coś we mnie pękło. Prawie się roześmiałam – Karolina N. Nawet nie próbowała wymyślić czegoś bardziej subtelnego. W nocy nie spałam. Leżałam i patrzyłam w sufit. A rano przeszukałam kieszenie jego marynarki, która została w szafie. W jednej z nich znalazłam stary bilet PKP. Do Krakowa. Z datą sprzed trzech miesięcy.

W biurze też się zabawiali

W kolejnym tygodniu pojechałam do jego biura, w porze lunchu, kiedy nikt się mnie nie spodziewał. Miałam w torebce wymówkę – pendrive z jakimś ważnym plikiem, który „rzekomo” zapomniał. Ale nie o pendrive tu chodziło. Potrzebowałam zobaczyć to miejsce jeszcze raz. Prawdziwe biuro, nie to w jego opowieściach.

Krzysztofa nie było w pokoju. Sekretarka – nie ta, tylko inna, młoda dziewczyna z grzywką i aparatem na zębach – uśmiechnęła się i powiedziała, że pan Krzysztof jest na spotkaniu. „Na końcu korytarza, ostatnia sala po lewej” – dodała. Poszłam tam. Serce waliło mi jak oszalałe. Każdy krok był jak uderzenie młotka. Dotarłam do drzwi i już miałam zapukać, kiedy usłyszałam śmiech. Kobiecy. I znów ten jego głos – ciepły, miękki, taki, jaki znałam z tamtego piątku.

– No daj spokój, przecież nikt się nie domyśli – powiedział, a zaraz potem dodał coś, co odebrało mi dech. – Przecież ona i tak nigdy tu nie przychodzi.

Zamknęłam oczy. Nie potrzebowałam więcej. Odeszłam cicho, zanim ktoś mógł mnie zauważyć. Wracałam do domu autobusem, wpatrzona w brudne szyby. Ludzie rozmawiali, ktoś słuchał głośnej muzyki przez słuchawki, a ja powtarzałam sobie w myślach jego słowa. Przecież ona i tak nigdy tu nie przychodzi. Nie musiałam go przyłapać w łóżku. Wiedziałam już wszystko.

I wtedy to zobaczyłam

Nie wiem, co mną kierowało. Może wściekłość. Może chora ciekawość. A może desperacja kobiety, która chce mieć dowód, że nie oszalała. Czekałam na niego pod biurem. Oparłam się o murek naprzeciwko i patrzyłam na drzwi wejściowe. Padało. Kurtkę miałam przemoczoną, a włosy lepiły mi się do policzków. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Może wyglądałam jak kolejna kurierka. Albo bezdomna.

Wyszedł około siedemnastej. Nie był sam. Szedł z nią. Rozmawiali i śmiali się, jakby wracali z kina. Widziałam jego rękę, która lekko dotknęła jej pleców, kiedy przechodzili przez jezdnię. Potem zbliżyła się do niego, powiedziała coś do ucha i wtedy… on ją pocałował. Nie długo, nie nachalnie. Ot, szybki pocałunek, jak tysiące, które ludzie sobie dają. Ale ten pocałunek mnie zniszczył. Zamarłam. Wszystko się zatrzymało. Samochody, przechodnie, oddech. Stałam, patrzyłam i nie byłam w stanie zrobić nic. Nawet zapłakać.

Zrobili jeszcze kilka kroków razem, potem się rozeszli. On skręcił w prawo – pewnie do metra. Ona poszła w stronę tramwajów. Wyjęłam telefon. Nie, nie zadzwoniłam do niego. Zrobiłam zdjęcie. Rozmazane, z deszczem na obiektywie, ale wystarczająco wyraźne. Jego twarz. Jej profil. Ich usta, które się stykają.

Wróciłam do domu pieszo. Nie chciałam tłoku. Nie chciałam ludzi. Weszłam do mieszkania, zdjęłam przemoczoną kurtkę i usiadłam przy stole. Patrzyłam na zdjęcie. I wtedy zrozumiałam – to koniec. Nie między nami. Koniec mnie – takiej, jaką byłam.

Kiedy kurz opadł

Nie zrobiłam awantury. Nie czekałam z telefonem w ręku, nie rzucałam zdjęciem o stół. Nie spytałam: „kim ona jest?”. Wiedziałam, kim. I wiedziałam, że on wie, że ja wiem. Przez kilka dni chodziliśmy obok siebie bez słów. Milczenie między nami było głośniejsze niż jakiekolwiek słowa.

Któregoś wieczoru usiadłam naprzeciwko niego przy stole. Miał otwarty laptop, przeglądał coś, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.

– Krzysiek – powiedziałam cicho.

Podniósł wzrok. Nie zapytał: „o co chodzi?”. On czekał.

– Ja już nie chcę zgadywać. Nie chcę się budzić z uczuciem, że jestem w czymś zbędna. Powiedz mi jedno – to coś poważnego?

Spojrzał na mnie długo. I nie skłamał.

– Tak.

Nie płakałam. Nie prosiłam, żeby został. Po prostu wstałam, poszłam do sypialni i zaczęłam pakować jego rzeczy do walizki. Patrzył na to przez chwilę, a potem pomógł mi zapiąć suwak. Wyszedł, nie całując mnie na pożegnanie.

Minęło kilka miesięcy. Nie wiem, czy są razem. I nie obchodzi mnie to. Nie zaglądam w telefon nikomu, nie analizuję, czy ktoś się uśmiecha inaczej, niż powinien. Nie zaufam już tak łatwo – to prawda. Ale nie jestem rozbita. Jestem sama. I wreszcie oddycham.

Marta, 39 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama