„Mąż dostał 5000 zł premii świątecznej, a ja ją wydałam w godzinę. Modliłam się, by nic nie zauważył”
„Wrzuciłam wszystko do szafy w sypialni, część rzeczy zawinęłam w koc i wepchnęłam na pawlacz. Paragony – podarłam i spuściłam w toalecie. Perfumy schowałam do starego pudełka po kakao, w kuchennej szafce, gdzie nawet ja sama rzadko zaglądam”.

Nigdy nie sądziłam, że tak będzie wyglądało moje dorosłe życie. Że codzienność będzie jak odkurzacz – jednostajna, hałaśliwa i nikt nie zauważy, kiedy przestaje działać. Mam 32 lata, dwójkę dzieci, pracę na pół etatu w bibliotece, męża, który odkłada każdy grosz na „lepsze jutro” i ja już sama nie wiem, czy to jutro kiedyś nadejdzie. Wszystko kręci się wokół prania, gotowania, zakupów, odrabiania lekcji. Kiedy ostatni raz byłam gdzieś sama? Kiedy kupiłam coś dla siebie, bez wyrzutów sumienia?
Tomek... no cóż. Dba o nas, to trzeba mu przyznać. Ale żyje jak księgowy, z głową w Excelu. Emocji u niego tyle co w instrukcji obsługi mikrofalówki. Niby jesteśmy razem, a tak naprawdę – osobno. Czasem mam wrażenie, że jestem tylko dodatkiem do jego planu finansowego.
Duszę wszystko w sobie, bo tak trzeba, bo dzieci, bo „inni mają gorzej”, ale mam momenty, kiedy chcę wyjść z domu i iść przed siebie. Bez celu. Bez planu. Po prostu uciec.
I kiedy Tomek wrócił któregoś dnia z pracy i rzucił od niechcenia: „Dostałem premię świąteczną, trzeba to dobrze ulokować”, coś we mnie pękło. Nie zapytałam, ile, nie spytałam, co planuje. Tylko się uśmiechnęłam. A w środku... w środku już wiedziałam, że zrobię coś głupiego.
To był zastrzyk gotówki
– Dostałem premię świąteczną – rzucił Tomek, zdejmując buty w przedpokoju. – 5 tysięcy. Muszę to dobrze zainwestować.
W tej jednej chwili poczułam, że moje serce zaczęło walić jak szalone. 5 tysięcy. Dla mnie to jak cud. Ale już wiedziałam, jak to się skończy. Że „ulokować” znaczy: odłożyć, zapomnieć, zamrozić na przyszłość, która może nigdy nie przyjdzie.
– Może coś dzieciom kupimy? – zapytałam cicho.
– Możemy. Tylko wszystko trzeba rozplanować. Nie możemy tego przepalić.
Przepalić. Tak, czyli wszystko, co nie jest „rozsądne” według Tomka. Czyli buty, które mi się rozlatują, perfumy, które kończą się od miesięcy, książka, którą od roku odkładam, bo „teraz nie czas”. Zacisnęłam zęby. Przytaknęłam. A potem zadzwoniłam do Oli.
– Dostał premię. 5 tysięcy – powiedziałam jej na wdechu.
– I co, chcesz mu ją zostawić na jego tabelki? Dziewczyno, choć raz zrób coś dla siebie. Masz prawo!
Wyszłam do galerii tylko „na chwilę”. Miałyśmy z Olą wypić kawę, pooglądać wystawy. Tylko że po godzinie wracałam z siedmioma torbami – nowa sukienka, płaszcz, zabawki dla dzieci, coś do makijażu, wreszcie perfumy. Tak długo ich nie czułam na sobie... Premia poszła w godzinę. I nie mogłam cofnąć czasu. Czułam się wolna. I jednocześnie... cholernie winna.
Wyrzuciłam paragony
Kiedy wracałam do domu, torby z zakupami wydawały się cięższe z każdą minutą. Nie fizycznie – psychicznie. Wiedziałam, że Tomek będzie za godzinę. Musiałam działać szybko. Wrzuciłam wszystko do szafy w sypialni, część rzeczy zawinęłam w koc i wepchnęłam na pawlacz. Paragony – podarłam i spuściłam w toalecie. Perfumy schowałam do starego pudełka po kakao, w kuchennej szafce, gdzie nawet ja sama rzadko zaglądam.
Usiadłam na kanapie. Ręce mi drżały. Dzieci bawiły się w pokoju obok, nieświadome tego, co zrobiła ich matka. Matka, która powinna liczyć każdy grosz. A właśnie wydała 5 tysięcy. Na zachcianki.
– Jestem! – Tomek wszedł z siatką zakupów. – Kupiłem ser na zapiekankę i ten chleb, co lubisz.
Uśmiechnęłam się. Automatycznie. Jak robot.
– Justyś, musimy w weekend usiąść do planu. Trzeba ogarnąć coś dla dzieci i zdecydować, co zrobić z pozostałą kasą. Będzie z tej premii pożytek. Wreszcie trochę luzu.
– Jasne – wydukałam.
Nie potrafiłam patrzeć mu w oczy. Nie zasłużyłam. On planuje, troszczy się, a ja... Kłamię. Kłamstwo goni kłamstwo, a ja zaczynam się w nim topić. Niby zrobiłam to „dla siebie”, ale czuję się jak złodziejka we własnym domu. Tylko że teraz za późno na wycofanie. Zaczęłam grać w grę, której stawką jest zaufanie. I właśnie zrobiłam pierwszy fałszywy ruch.
Myślałam, że mąż się nie zorientuje
Na początku myślałam, że się uda. Że się nie zorientuje. Przecież Tomek nigdy nie zagląda na konto tak od razu. Zawsze robi to w sobotę rano, przy kawie, kiedy dzieci jeszcze śpią. Ale w środę wieczorem wrócił z pracy i od progu zapytał:
– Justyna, robiłaś jakiś większy przelew w ostatnich dniach?
Zamarłam. Miał w ręku telefon i marsową minę.
– Nie… To znaczy… nie pamiętam. Może za przedszkole? – odpowiedziałam, udając, że przeglądam pocztę.
– Bo coś się nie zgadza. Brakuje prawie 5 tysięcy, tyle co moja premia.
Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Zacisnęłam dłonie na kolanach. Było mi zimno i gorąco jednocześnie.
– Może coś się nie zaksięgowało? Czasem są opóźnienia – palnęłam, choć dobrze wiedziałam, że bredzę.
Tomek przyglądał mi się chwilę, potem tylko westchnął i poszedł do kuchni. Tego wieczoru był cichy, jakby zamyślony. A ja podsłuchałam jego rozmowę telefoniczną, kiedy myślał, że już śpię.
– Tak, premia już dawno powinna być. Ale... coś się nie zgadza. Albo system, albo... nie wiem. Sprawdzę to jeszcze raz jutro.
Serce mi waliło. Czy on już wie? Czy tylko się domyśla?
Następnego dnia po kolacji usiadł obok mnie i spytał spokojnie:
– Justyna. Gdzie są pieniądze?
Nie umiałam odpowiedzieć. Łzy napłynęły mi do oczu. Nie tylko ze strachu. Ze wstydu. Z poczucia, że coś się właśnie wali.
Przyznałam się
– Gdzie są pieniądze, Justyna? – zapytał jeszcze raz, spokojnie, ale tym razem to bolało bardziej niż gdyby krzyczał.
– Wydałam je – wyszeptałam. – Całe.
Spojrzał na mnie, jakby nie rozumiał.
– Jak to całe?
Zacisnęłam powieki. Nie chciałam widzieć jego twarzy.
– Na dzieci. Na siebie. Na rzeczy, których mi brakowało od miesięcy. Sukienka, płaszcz... perfumy. I zabawki. Trochę kosmetyków...
– Za 5 tysięcy?! – wybuchł w końcu. – Justyna, czy ty zdajesz sobie sprawę, co zrobiłaś?!
– Zrobiłam coś... dla siebie. Choć raz – powiedziałam cicho.
Zamilkł. Oparł się o krzesło i przez dłuższą chwilę nie mówił nic. Ja też milczałam. W środku czułam, jak wszystko się rozsypuje.
– Nie chodzi o pieniądze – powiedział w końcu. – Tylko o to, że mnie okłamałaś. Zataiłaś. Nie porozmawiałaś ze mną. Po tylu latach... Czy ja jestem tylko bankomatem?
– A ja? Ja jestem tylko sprzątaczką, matką, kucharką?! – wyrwało mi się. – Żyję tu jak duch! Wszystko musi być policzone, zaplanowane, przewidziane! A ja... ja już nie mam w sobie powietrza. Tylko obowiązki. I twoje tabelki.
Zamilkliśmy. Po raz pierwszy od dawna rozmawialiśmy naprawdę. I powiedzieliśmy sobie rzeczy, których nie da się cofnąć. Ja płakałam. Tomek patrzył przed siebie, jakby mnie już nie widział. Jakby był gdzieś bardzo, bardzo daleko.
Mamy ciche dni
Wyszłam z domu bez słowa. Z kurtką zarzuconą na ramiona, bez planu. Szłam bez celu, między blokami, nie czując zimna. Ludzie mijali mnie, a ja czułam się jak przezroczysta.
Wróciłam późno. Dzieci już spały. Tomek leżał na kanapie, w ubraniu, zgaszone światło, tylko zostawił mi na stole kubek herbaty. Nie patrzył na mnie, kiedy weszłam. Ja też nie miałam odwagi go dotknąć.
Rano spotkaliśmy się w kuchni. Cisza była głośniejsza niż jakiekolwiek słowa.
– Zrobiłam dzieciom kanapki, tobie też – powiedziałam, nalewając sobie kawy.
– Dzięki – odpowiedział, nie podnosząc wzroku.
Usiadłam naprzeciwko. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę, potem oboje uciekliśmy wzrokiem.
– Tomek... – zaczęłam.
– Nie teraz – przerwał. – Nie wiem, co my z tym zrobimy. Po prostu... nie teraz.
Dzieci wbiegły do kuchni, jakby nic się nie stało. Młodszy przytulił się do mnie, starsza zapytała, czy będzie śnieg na święta. Uśmiechnęłam się. Mechanicznie. A w środku... pękało coś kolejny raz. I już nie wiedziałam, czy to wszystko jeszcze można posklejać. I czy mąż mi wybaczy?
Justyna, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Pomyślałam, że te święta muszą być luksusowe. Rodzina nie musi wiedzieć, że na karpia w galarecie wzięłam pożyczkę”
- „Mąż ma porządną wypłatę, a jest tak pazerny, że aż wstyd. Myślałam, że na imprezie mikołajkowej zapadnę się pod ziemię”
- „Gdy mąż dał mi kalendarz adwentowy, łza zakręciła mi się w oku. Zaczęłam płakać rzewniej, gdy otworzyłam 12. okienko”

