Reklama

To była Wigilia jak każda inna. Na stole dwanaście potraw, bo tak wypada. Barszcz na własnym zakwasie, kapusta z grzybami, kompot z suszu. Wszystko zrobione moimi rękami, jak co roku. Janek oglądał powtórkę „Kevina”, udając, że nie widzi, ile się narobiłam. Gdy po kolacji dzieci wstały od stołu, by zabrać wnuki na pasterkę, zostałam z Jankiem sama. I wtedy wręczył mi prezent. Dwa pakunki.

Pierwszy – para najtańszych rajstop, pewnie z kiosku pod blokiem, rozmiar mniejszy, niż noszę od lat. Drugi – czekolada z promocji, z dużą żółtą naklejką „-50%”, termin przydatności niby w porządku, ale opakowanie przytarte, jakby przeleżało pół roku na dnie szuflady. Spojrzałam na niego, a on powiedział z uśmiechem:

– No, nie mów, że nie trafiłem. Sama mówiłaś, że słodycze to twoja słabość.

Nie odpowiedziałam. Wstałam. Poszłam do przedpokoju, założyłam płaszcz i buty. Janek nie zapytał, gdzie idę. Po prostu przerzucił się na inny kanał. Wyszłam. W środku miałam spokój, jakiego nie czułam od lat. Wiedziałam, że coś się właśnie zmieniło.

Mąż mnie nie doceniał

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz Janek powiedział „dziękuję”. Chyba wtedy, gdy w szpitalu po operacji przyniosłam mu rosołek w termosie. Ale i tak dodał: „Trochę mało soli”.

Na imieniny dostawałam goździka. Zazwyczaj z lekko przywiędniętymi płatkami. Albo bombonierkę, taką co zawsze miał w barku na wszelki wypadek. Dwa razy dostałam perfumy z dyskontu, po których swędziała mnie skóra. A raz... raz nawet nic nie dostałam. Powiedział tylko: „Ty chyba nie obchodzisz już imienin w tym wieku, co?”

Prezenty ode mnie nigdy mu nie pasowały. Koszula? „Za ciasna w ramionach”. Książka? „Nudziarstwo”. Sweter? „Znowu ten kolor? Czy ja wyglądam na faceta od zieleni?”

Ale najgorszy był tamten raz. Powiedział coś o mojej mamie. Mama odeszła, gdy miałam dwadzieścia lat. Zawsze się zastanawiałam, czy gdyby żyła, ostrzegłaby mnie przed Jankiem. A on, przy niedzielnym obiedzie, rzucił:

– Nic dziwnego, że nie umiesz dobrze prasować. Twoja matka też chyba nie była w tym mistrzynią. W ogóle... czego ona cię nauczyła?

Zamarłam. Odłożyłam widelec. Patrzyłam na niego długo. Wiedział, że przesadził, ale nie przeprosił. Tylko zmienił temat na politykę.

Od tamtej pory nie mówił już nic o mamie. Ale ja już wtedy poczułam, że coś we mnie umarło. Czułość? Szacunek? Nie wiem. Coś ważnego. Coś, co niszczy codzienne lekceważenie, milimetr po milimetrze.

Zaczął się czepiać

Z czasem przestałam się przejmować. Albo raczej wmówiłam sobie, że już mnie to nie rusza. Te jego docinki, wieczne niezadowolenie, przewracanie oczami. Przecież nigdy nie podniósł na mnie ręki. Nie zdradzał. „Normalny facet”, mówili wszyscy. Więc czego ja chciałam więcej?

Myślałam, że jak dzieci wyfruną z domu, to będzie inaczej. Może się ogarnie, zmięknie, doceni, ale nie. Po prostu miał więcej czasu, żeby czepiać się mnie. Że mam siwe odrosty. Że znowu w tej samej bluzce chodzę. A przecież jeszcze parę lat temu kupił mi tę bluzkę na rocznicę.

Może byś się trochę ogarnęła, co? – rzucił któregoś razu. – Zobacz na Halinkę, żonę Zbyszka. Figura jak u trzydziestki. Bo się rusza. A ty to już tylko na tapczan i serial.

Miałam ochotę zapytać, kiedy ostatni raz zabrał mnie do kina. Ale po co? I tak uznałby, że to moje fanaberie. Czasem przychodzili jego koledzy z pracy. Z żonami. Ja nie miałam już koleżanek – nie było kiedy dbać o takie znajomości. Gdy podawałam kolację, Janek popisywał się:

– Patrzcie, Teresa dziś znowu przypaliła kluski. Jak nic, trzeba ją na kurs gotowania wysłać!

Śmiali się. Ale nie wszyscy. Żony jego kolegów spuszczały wzrok. Niektóre rzucały mi ukradkowe spojrzenia – pełne współczucia. Ale nikt nic nie mówił. Ja też nie. Bo tak trzeba. Bo tak wyglądało moje życie. I sądziłam, że tak musi być. Że tak wygląda normalne małżeństwo po trzydziestu latach.

Nie chciałam być sama

Gdy wyszłam tamtego wieczoru, nie miałam planu. Po prostu szłam przed siebie. Na dworze zimno, we mnie uczucie gniewu i ulgi. Po raz pierwszy od lat nie musiałam słuchać Janka.

Po kilku przecznicach trafiłam na sklep nocny.. Weszłam, kupiłam papierosy. Zaciągnęłam się na ławce pod blokiem. Mocno, głęboko. I pierwszy raz od dawna poczułam, że coś robię dla siebie. Potem zaczęłam się zastanawiać: co dalej? Do kogo mogłabym pójść?

Teść – nie żył. Teściowa – zmarła rok temu. Dzieci? Hania i Michał mają swoje rodziny. Nie chciałam im zrzucać się na głowę. Zresztą, czy zrozumieliby? Dla nich tata to spokojny, stateczny człowiek. Nie tyran. Nie potwór. Ot, trochę zrzędliwy, jak każdy facet w jego wieku.

Z koleżankami nie miałam kontaktu. Poza Marysią. Z nią znałyśmy się od podstawówki. Gdy była w żałobie po jej mężu, to ja byłam przy niej. Trzymałam ją za rękę na pogrzebie, załatwiałam formalności. Wyciągnęłam telefon. Zadzwoniłam. Odpowiedziała po trzech sygnałach.

– Teresa? – zdziwiona, ale ciepła. – Słuchaj, jeśli płaczesz, to przyjeżdżaj. Po drodze kup tylko jakieś wino, bo mi się skończyło.

Nie pytała, co się stało. Wiedziała, że powiem, kiedy będę gotowa. Zostałam u niej kilka dni. Czułam się bezpieczna.

Mąż się nie przejął

Potem znalazłam kawalerkę do wynajęcia kilka ulic dalej. Maleńka, ale umeblowana. Podpisałam umowę jeszcze tego samego dnia. I wtedy do Janka dotarło, że to nie żart. Że to nie foch. Janek nie zadzwonił. Pisał za to sms-y krótkie, niecierpliwe. Najpierw:

„Co ty sobie wyobrażasz? Nie ma cię, a ja jem konserwy i parówki”.

Potem:

„Przyszło ponaglenie za czynsz. Może byś się łaskawie zainteresowała”.

I w końcu:

„Gdzie są moje szare sztruksy?! Były w szafie!”.

Czytałam te wiadomości z coraz większym zdziwieniem. Ani jednego „przepraszam”. Ani słowa, że tęskni, że mu mnie brakuje. Tylko frustracja i pretensje. Jakby chodziło o to, że wyjechałam bez zostawienia kluczy, a nie że odeszłam po trzydziestu latach małżeństwa. Nie odpisałam na żadnego sms-a.

Robię, co chcę

W mojej nowej kawalerce panował chaos i błoga cisza. Kubek po kawie mógł stać w zlewie cały dzień. Rano jadłam śniadanie w łóżku i nikt mnie nie poganiał. Zdarzały się weekendy, że nie wychodziłam z domu, czytałam książki i tańczyłam latino w skarpetkach.

Zapisałam się na kurs sushi – z ciekawości. Teraz robię je lepiej niż restauracja na rogu. Wnuki się zajadają. A jak nie mam ochoty gotować, to robimy tosty. Albo zamawiam pizzę. Wieczorami dziergam swetry. Marysia wpadła na pomysł, żeby sprzedawać je w butiku znajomej. Poszły jak świeże bułeczki. Odłożyłam pierwsze pieniądze na wycieczkę do Hiszpanii. I po raz pierwszy od lat mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jestem szczęśliwa.

Teresa, 58 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama