Reklama

Dom pustoszał, gdy mąż pakował walizkę i znikał za drzwiami. Wyjeżdżał na kilka dni do Skandynawii, a zostawała po nim cisza, zapach jego perfum w przedpokoju i puste miejsce na kanapie, gdzie zwykle siadał z kawą. Nawet dźwięki w mieszkaniu były inne. Lodówka brzęczała głośniej, kaloryfery stukały tak, jakby chciały przypomnieć, że jestem tu sama.

Nie chodziło o to, że go nie kochałam. Raczej o to, że dobijała mnie rutyna. Śniadanie o tej samej godzinie, wiadomości o dziewiętnastej, te same pytania w tych samych momentach dnia. Czasem łapałam się na tym, że nim otworzy usta, ja już wiem, co powie. Kiedy wyjeżdżał, ten rządek się rozsypywał, a ja pierwszy raz od dawna łapałam oddech.

W te dni pojawiał się Paweł. Znałam go z pracy, z takich krótkich rozmów przy ekspresie do kawy. Zawsze był obok, niby przypadkiem. Najpierw pod pretekstem pomocy w czymś, potem już bez pretekstu. Z czasem przestałam udawać, że przychodzi przypadkiem. Umówiliśmy się po cichu, że widzimy się tylko wtedy, gdy męża nie ma. Prosty układ, jasne granice. Tak to sobie tłumaczyłam, kiedy robiło mi się wstyd przed samą sobą.

Każdy kolejny wyjazd męża oznaczał ten sam schemat. Czułam się w nim dziwnie bezpiecznie. Nie miałam wtedy wrażenia, że wchodzę w jakiś wielki romans. Raczej, że to tylko parę godzin, gdy jestem inną wersją siebie. I dopóki wszystko było poukładane, myślałam, że tak zostanie.

Potrzebowałam bliskości

Pierwszy raz przyszedł w sobotę rano. Mąż wyjechał dzień wcześniej. Ja krzątałam się po kuchni w starej bluzie, z mokrymi włosami spiętymi klamrą. W radio leciały jakieś ciche rozmowy, ale nawet to nie zagłuszało wrażenia, że mieszkanie jest za duże na jedną osobę. Zadzwonił domofon. Odebrałam, czując, jak serce przyspiesza, choć przecież nie było powodu. Przynajmniej jeszcze nie.

– To ja. Mogę wejść? – zapytał cicho.

Zawahałam się sekundę, ale nacisnęłam przycisk. Niby spokojnie, niby zwyczajnie, tylko palce lekko mi drżały. Stanął w drzwiach z torbą w ręku, trochę zmieszany, jakby nie był pewien, czy to dobry pomysł. Miał na sobie ciemną kurtkę, z której kapały krople po porannym deszczu. W mieszkaniu pachniało kawą i czymś jeszcze, może tym dziwnym napięciem, którego nie umiałam nazwać.

– Mówiłaś, że wyjechał na trzy dni? – zapytał.

– Tak. Wróci w poniedziałek wieczorem.

To mamy chwilę dla siebie – uśmiechnął się, ale w tym uśmiechu było więcej nerwów niż luzu. – Wiesz, że to jedyna okazja.

To zdanie nie zabrzmiało jak żart. Raczej jak ostrzeżenie, które oboje rozumieliśmy. Przytaknęłam, a żołądek ścisnął mi się tak, jak przed ważnym egzaminem.

– Wiem. Tylko… nie róbmy z tego wielkiej sprawy – powiedziałam, bardziej do siebie niż do niego.

– Jasne. Jeśli chcesz, mogę w każdej chwili wyjść.

– Nie. Zostań.

Usiedliśmy w kuchni przy stole. Najpierw była kawa, potem rozmowa o pracy i o głupotach, które normalnie by mnie nie obchodziły. Opowiadał mi, że u niego w mieszkaniu pękła rura pod zlewem i od tygodnia walczy z właścicielem. Śmiałam się za głośno, aż sama siebie nie poznawałam. To było tak proste, że aż podejrzane.

W którymś momencie zamilkliśmy. Słyszałam tylko tykanie zegara i jego oddech. Czułam, że ta cisza jest czymś innym niż zwykłą przerwą w rozmowie.

– Ewa… ty się nie boisz? – zapytał.

– Boję się cały czas – odpowiedziałam szczerze. – Ale chyba bardziej boję się tego, że już nic się u mnie nie zmieni.

Nic więcej nie powiedział. Tylko spojrzał tak, że ścisnęło mi gardło. Ten weekend był spokojny, zwyczajny, aż za bardzo. Zrobiłam obiad, obejrzeliśmy film, wyszliśmy na spacer. W sklepie na rogu kupiliśmy bułki i ser. Zapłacił za wszystko bez słowa, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie, a mnie aż zakłuło w sercu, bo to właśnie było najgorsze. To wyglądało normalnie.

Wieczorem nie było wielkich deklaracji. Żadnego "nie mogę bez ciebie żyć". Zamiast tego była cicha bliskość, tak bardzo potrzebna. Kiedy w niedzielę wychodził, stałam w przedpokoju, czując w środku i radość, i panikę.

– Zadzwonisz, jak wyjedzie następnym razem? – spytał.

– Nie wiem.

– Dobra. To ja zadzwonię – powiedział i musnął mnie w policzek, jakby to było coś zupełnie zwykłego.

Zamknęłam drzwi. Jeszcze długo patrzyłam na zamek, jakby miał mi odpowiedzieć na pytanie, co dalej.

Nie chciałam przestać

Wraz z kolejnymi delegacjami wszystko stawało się bardziej oczywiste. Mąż w piątek rano mówił, że wróci we wtorek. Ja kiwałam głową, życzyłam mu powodzenia, pomagałam zapiąć walizkę, a już w sobotę dostawałam wiadomość od Pawła: "Jesteś sama?".

Przestaliśmy udawać. Nie było romantycznych przemów, tylko konkret. Ta prostota była jak usprawiedliwienie. Skoro nie robimy z tego wielkiej historii, to znaczy, że w zasadzie nic złego się nie dzieje. Tak sobie to tłumaczyłam, kiedy szłam potem do łazienki i długo myłam ręce, jakby można było zmyć z siebie winę.

Przychodził zwykle po południu. Raz z siatką zakupów, raz z winem, czasem tylko w kurtce, jakby wpadł na chwilę, a zostawał do nocy. Znał już układ mieszkania, nie pytał, gdzie są szklanki. Wchodził pewnym krokiem, zdejmował buty, rzucał torbę na krzesło i od razu przejmował przestrzeń, nie nachalnie, raczej naturalnie.

– Co robisz na kolację? – pytał od progu.

– Makaron. Nic wymyślnego.

– To ja pokroję czosnek – rzucał i już grzebał w szufladzie.

W tych chwilach czułam się swobodnie. Nie musiałam grać roli idealnej żony. Mogłam chodzić w dresie, bez makijażu, z bałaganem na blacie. On też nie udawał lepszego, niż był. Czasem siedzieliśmy w ciszy, słuchając odgłosów miasta za oknem. Na stole zostawały talerze, w zlewie szklanki, w powietrzu zapach jedzenia i coś jeszcze, co trudno opisać, bo nie było to ani miłość, ani czysta przygoda. Coś pomiędzy.

Tylko wyrzuty sumienia nie znikały. Przychodziły wieczorem, kiedy zostawałam sama i widziałam na stole dwa kubki zamiast jednego. Albo dopadały mnie, kiedy mąż dzwonił z hotelu.

– Jak tam w domu? – pytał.

– Spokojnie. Oglądam serial, zaraz zrobię herbatę – odpowiadałam.

A w środku czułam ekscytację i wstyd jednocześnie.

– Ty w ogóle śpisz spokojnie? – zapytałam któregoś dnia Pawła, gdy leżeliśmy na kanapie.

– Różnie. A ty?

– Też różnie.

– To może przestańmy, jeśli cię to zjada.

Popatrzyłam na niego i poczułam nagły strach. Nie przed mężem, nie przed karą, tylko przed tym, że to zniknie.

Nie chcę przestawać – powiedziałam cicho. – Tylko czasem mam wrażenie, że wszystko w końcu runie.

– Jeśli runie, to będziemy zbierać kawałki – odparł. – Ale na razie jesteśmy tu.

Ten spokój był kuszący. Zbyt kuszący.

Pojawił się niepokój

W poniedziałek mąż miał wrócić wieczorem, więc plan był prosty: Paweł wychodzi po południu, ja ogarniam mieszkanie, robię coś do jedzenia, wszystko wygląda normalnie. Przywykłam do tego scenariusza. Za bardzo. Tyle że tego dnia mąż zadzwonił przed południem.

– Słuchaj, jest szansa, że będę około czternastej – powiedział. – Wyszło wcześniej, nie ma sensu siedzieć w hotelu.

Zamarłam, jakby ktoś nagle wyłączył mi powietrze.

– O której? – powtórzyłam, żeby kupić sobie sekundę.

– Koło drugiej. Coś się stało?

– Nie, nic. Po prostu się nie spodziewałam.

– To w takim razie do zobaczenia.

Rozłączył się, a ja stałam w kuchni i patrzyłam na telefon. Paweł był u mnie. Spał jeszcze w sypialni, spokojny, z ręką przerzuconą przez poduszkę. Weszłam cicho, potrząsnęłam go za ramię.

– Paweł, wstawaj. On wraca za dwie godziny.

Usiadł od razu, jakby go prądem poraziło.

– Co? Dzisiaj?

– Tak. Wcześniej.

– Dobra. Daj mi pięć minut.

Widziałam, że ręce mu drżą, kiedy szukał koszuli. A ja sama trzęsłam się tak, że musiałam oprzeć się o framugę. Chciałam być opanowana, ale nie umiałam. Wszystko było jak na przyspieszonym filmie.

– Spokojnie – szepnęłam. – Tylko weź swoje rzeczy.

– A jak wejdzie wcześniej?

– Nie wejdzie. Jeszcze ma kawał drogi.

Przy drzwiach zatrzymał się, złapał mnie za nadgarstek. Jego ręka była zimna.

– Ewa, to jest chore. My tak kiedyś wpadniemy.

– Wiem – odpowiedziałam. – Idź już.

Wyszedł, a ja zaczęłam sprzątać jak szalona. Zmywałam kubki, przewietrzałam mieszkanie, zmieniałam pościel, jakby czyste prześcieradło mogło zmazać wszystko, co się tu działo. Wyciągnęłam nawet świeczkę zapachową, chociaż jej nie lubię. Kiedy mąż wszedł o czternastej piętnaście, byłam już wykończona i spocona od nerwów.

– Czemu jesteś taka blada? – zapytał, stawiając walizkę.

– Spałam kiepsko. Sama w domu, wiesz jak jest.

Popatrzył na mnie uważnie, trochę za długo. Poczułam, że policzki płoną mi bez powodu.

Czy ty... coś ukrywasz? – rzucił półżartem.

Nie umiałam się zaśmiać.

– Nie. Po prostu się ucieszyłam, że wróciłeś.

Przytulił mnie, ale ja w środku trzęsłam się jeszcze długo. Tamten dzień zostawił w nas rysę. I ja, i Paweł zaczęliśmy ją dostrzegać.

Coraz bardziej mnie to niszczyło

Po tamtym dniu nic nie było już tak lekkie i beztroskie jak wcześniej. Spotykaliśmy się dalej, ale było w tym więcej nerwów. Ja byłam czujna, wyłapywałam każdy odgłos na klatce, a Paweł bywał nerwowy, jakby sam siebie nie poznawał w tej roli. Zdarzało nam się przerywać rozmowę w pół zdania, gdy ktoś przeszedł korytarzem. Zaczęłam chować jego kubek do zlewu szybciej, jakby czas sam się skrócił.

Nie powinnam tego robić – powiedziałam kiedyś, kiedy siedzieliśmy w salonie i słuchałam, jak sąsiad zamyka drzwi obok.

– A jednak robisz – odpowiedział spokojnie.

– Bo nie umiem inaczej. Ale to mnie niszczy.

– To powiedz, czego chcesz.

Zamilkłam. Patrzyłam na swoje dłonie, na obgryzione paznokcie, na miejsce na obrączce, gdzie skóra była jaśniejsza. Nie znałam odpowiedzi.

– Chcę, żeby było normalnie – wyrwało mi się w końcu.

U nas nie będzie normalnie. Ty masz męża, ja jestem na chwilę. Tak się umówiliśmy.

– Wiem. Tylko że ja już czasem nie umiem w tym tkwić.

Popatrzył na mnie zmęczonym wzrokiem, jak człowiek, który też wpadł w coś, czego nie planował.

– Ewa, ja nie chcę cię niszczyć.

– To nie twoja wina. Ja sama się w to wpakowałam.

Przesunął dłonią po moich włosach, ale w tym geście było więcej żalu niż czułości. Od tego momentu coraz częściej rozmawialiśmy o granicach. I coraz częściej je przekraczaliśmy, choć oboje udawaliśmy, że mamy nad tym kontrolę.

To był początek końca

Przyszedł kiedyś w środku tygodnia, wcześniej niż zwykle. Usłyszałam klucz w zamku i serce mi stanęło, bo przez sekundę byłam pewna, że to mąż. Dopiero potem zobaczyłam Pawła w drzwiach, zziajanego, z mokrą kurtką.

– Co ty tu robisz tak wcześnie? – zapytałam.

– Zwolnili mnie dziś szybciej. Pomyślałem, że wpadnę.

– Ale ja myślałam, że przyjdziesz dopiero jutro.

– Coś nie tak?

Usiadłam na krześle, bo nogi miałam jak z waty, a w głowie nagle zrobiło się pusto.

– Dzisiaj akurat mogę mieć problem. Nie jestem pewna, o której on wróci. Miał zmienić lot, ale nic nie mówił.

Popełniliśmy błąd. Tak po prostu, z przyzwyczajenia. Zrobiliśmy z tego rutynę, a zabrakło ostrożności. Paweł patrzył na mnie długo, jakby analizował każdą myśl.

– Powinienem wyjść – powiedział w końcu.

– Tak będzie bezpieczniej.

Wstał, założył kurtkę, ale zanim wyszedł, zatrzymał się w przedpokoju. Widziałam, że z trudem dobiera słowa.

– Ewa, nie damy rady tak w nieskończoność.

– Wiem.

– To ustalmy coś, bo inaczej rozwalimy wszystko.

Nie odpowiedziałam. Stałam tylko i słuchałam, jak zamyka drzwi. I już wtedy czułam, że coś się kończy, nawet jeśli jeszcze nie wiedziałam co.

Wszystko się posypało

Kilka tygodni później mąż wrócił z delegacji dzień wcześniej. Tym razem bez telefonu, bez ostrzeżenia. Po prostu wszedł do domu z walizką, jakby wracał z zakupów, a nie z wyjazdu służbowego. Ja stałam w kuchni, kroiłam warzywa, a Paweł był w łazience. Ułamek sekundy wystarczył, żebym wiedziała, że to koniec. Nie było czasu na kombinowanie. Nie było nawet czasu na strach. Była tylko sucha, lodowata pewność. Drzwi wejściowe trzasnęły.

– Już jestem – powiedział mąż z przedpokoju.

Nie zdążyłam nawet ruszyć. Paweł wyszedł z łazienki i stanął jak wryty. Mąż zobaczył go od razu. Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa. Ja też milczałam, jak sparaliżowana.

Co to ma znaczyć? – zapytał mąż. Głos miał spokojny, ale twardy.

Paweł odchrząknął, jakby chciał zyskać sekundę.

– Ja… wpadłem na kawę – bąknął bez sensu.

Mąż nie oderwał ode mnie wzroku. W tym spojrzeniu nie było krzyku, była rana.

– Ewa.

Tylko tyle. Jedno słowo, a ja czułam, jak wszystko się sypie.

– To nie tak… – zaczęłam, ale zabrakło mi powietrza.

– Dobra. Wyjdź – powiedział mąż do Pawła.

Paweł popatrzył na mnie jeszcze raz. Widziałam w jego oczach to samo, co czułam w sobie: wstyd, żal, bezradność. Nic nie powiedział. Wyszedł, a ja zostałam w kuchni, w mieszkaniu, które nagle zrobiło się obce. Mąż usiadł ciężko przy stole. Zsunął dłońmi twarz, jakby próbował się obudzić z czegoś złego.

– Od kiedy? – zapytał.

Nie umiałam odpowiedzieć od razu.

– Od kilku miesięcy.

Skinął głową, jakby to była informacja o pogodzie. Potem spojrzał na mnie tak, że poczułam wstyd aż do kości.

– I co teraz?

To było najgorsze pytanie, bo naprawdę nie wiedziałam. Cała ta moja równoległa rzeczywistość, w której niby wszystko było pod kontrolą, rozsypała się w jeden moment. Zostałam ze skutkami, których tak długo nie chciałam widzieć. Rozmowa trwała długo. Było w niej dużo bólu, trochę krzyku, a potem zmęczenie. Nie było wielkich deklaracji, raczej brutalna prawda o tym, że można sobie coś wmówić, ale życie i tak to sprawdza. Nawet jeśli człowiek bardzo chce wierzyć, że ma wszystko poukładane.

Układ, który miał być bezpieczny, okazał się tylko wygodną bajką. A ja musiałam w końcu zobaczyć, co zrobiłam i jak bardzo skrzywdziłam najbliższą mi osobę.

Ewa, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama