„Mąż codziennie zostawiał brudne skarpety na środku pokoju. Dałam mu taką nauczkę, że popamięta ją do końca życia”
„– Joasia, co jest z tobą nie tak?! Przecież ktoś w pracy mógł je zobaczyć. To obrzydliwe. Śmierdziały! – mówił ciszej. – To może teraz zrozumiesz, jak to jest sprzątać po kimś dzień w dzień. I tak, śmierdzą. Codziennie je zbieram i mam dość”.

- Redakcja
Od jakiegoś czasu czuję, że żyję obok, nie w środku swojego życia. Mąż – Paweł – wraca z pracy, rzuca torbę, siada na kanapie, ogląda wiadomości, a ja mogłabym w tym czasie wyjść przez okno i wrócić z ogoloną głową – nie zauważyłby.
Ale nie o tym. Chodzi o skarpety. Brudne, spocone, porozrzucane po mieszkaniu. Zwijane w kulki albo nie i zostawiane byle gdzie – na stole, pod łóżkiem, na środku salonu. Mówiłam mu o tym tysiąc razy. Prosiłam, potem przypominałam, potem się darłam. Aż któregoś dnia coś we mnie pękło. I postanowiłam dać mu nauczkę.
Jedną z tych par skarpet włożyłam do jego torby do pracy. Bez słowa. Bez awantury. Jak prezent. Dla niego to może nic. Dla mnie – pierwszy krok w grze, której sama jeszcze nie rozumiem.
– Paweł, znowu te skarpety… – powiedziałam wtedy, a on tylko wzruszył ramionami:
– Serio? O to znowu chodzi?
To był impuls
Na początku miało to być tylko dla zabawy. Dla mnie. Taki cichy rewanż. Zrobiłam to impulsywnie, bez większego planu. Rano, kiedy Paweł jak zwykle poszedł pod prysznic, odnalazłam w kącie sypialni, zwiniętą w kulkę parę skarpet – przepoconą, z rozciągniętym ściągaczem i plamą przy palcach. Bez wahania otworzyłam jego torbę, wsunęłam ją pod papiery i zatrzasnęłam zamek.
Później sama nie wiedziałam, dlaczego to zrobiłam. To nie było logiczne. Ale nie wycofałam się. Obserwowałam go, kiedy pakował się do pracy – nie zauważył niczego. Pocałował mnie w czubek głowy, rzucił jak zawsze:
– Pa!
I wyszedł. A ja zostałam z kubkiem zimnej kawy i dziwnym poczuciem... triumfu.
– Zrobiłam to – szepnęłam do siebie.
Wieczorem wrócił. Jakby nigdy nic. Ani słowa o skarpetach. Przez chwilę pomyślałam, że może ich nie znalazł. Albo że je wyrzucił i zapomniał. Zawiodłam się. Chyba chciałam, żeby wybuchł. Żeby zapytał: „Co to miało znaczyć?!”, a ja mogłabym mu wygarnąć wszystko. Ale nie. Cisza.
– I jak dzień? – zapytałam, krojąc pomidora.
– Normalnie – odpowiedział, nie patrząc na mnie.
Następnego dnia zrobiłam to znowu. Inna brudna para skarpet, inne miejsce w torbie. Wsunęłam je w boczną kieszeń, obok ładowarki. Wieczorem zadzwoniłam do Magdy. Musiałam komuś powiedzieć.
– Wiesz, co zrobiłam? Wrzuciłam mu skarpety do torby – wyznałam, trochę rozbawiona, trochę... pusta.
– Aż tak cię to rusza?
– To nie o skarpety chodzi. To o wszystko.
I dopiero wtedy usłyszałam, jak to naprawdę brzmi.
Czułam satysfakcję
Telefon zadzwonił tuż po jedenastej.
– Wytłumacz mi, co do cholery robiły brudne skarpety w mojej torbie? – wypalił bez przywitania.
Chwilę milczałam. A potem:
– Znalazłeś je w końcu? – zapytałam słodko.
– Ty je tam włożyłaś?!
– A kto inny? Mikołaj?
– Joasia, co jest z tobą nie tak?! Przecież ktoś w pracy mógł je zobaczyć. To obrzydliwe. Śmierdziały! – mówił ciszej, ale przez zaciśnięte zęby.
– To może teraz zrozumiesz, jak to jest sprzątać po kimś dzień w dzień. I tak, śmierdzą. Codziennie je zbieram i mam dość.
Cisza. Myślę, że może się rozłączył. Ale nie – oddycha ciężko.
– Serio robisz ze mnie idiotę z powodu jakichś skarpet?
– To nie o skarpety chodzi.
– Tylko o co?
– O to, że czuję się jak pokojówka, a nie jak żona.
– To jakieś chore – powiedział w końcu i się rozłączył.
Zostaję z sygnałem w słuchawce i pulsującym sercem. Czuję mieszaninę satysfakcji i… wstydu. Nie wiem, czy posunęłam się za daleko. Może tak. Może to dziecinne. Ale przynajmniej coś się ruszyło. Choćby i awantura.
Mąż był na mnie zły
Tego dnia wrócił wcześniej niż zwykle. Trzasnął drzwiami tak mocno, że zadrżały szyby w oknach. Nie zdążyłam się nawet podnieść z kanapy.
– Co to ma być?! – warknął, stając w progu salonu z jakimś plastikowym woreczkiem w ręce. Domyślam się, co jest w środku.
– Skarpety – odpowiadam, nie ruszając się z miejsca.
– Ty to naprawdę zrobiłaś. Jeszcze raz. Joanna, ja miałem dziś spotkanie z zarządem. Z prezesem! A z torby wyleciały mi twoje śmierdzące... trofea!
– Moje? Nie przypominam sobie, żebym je nosiła.
– Próbujesz mnie upokorzyć?
– A ciebie nie upokarza to, że codziennie zbieram twoje brudy z podłogi? Jakbyś był dzieckiem. Albo, nie wiem, królem, który nie musi po sobie sprzątać?
– Nie jesteś moją matką, żeby mnie wychowywać! – krzyknął. – Zamiast gadać o głupich skarpetach, może lepiej byś ogarnęła coś w tym domu albo zrobiła coś z sobą!
Zamilkłam. Wstałam powoli. Spojrzałam mu prosto w oczy.
– A ty nie jesteś partnerem, tylko gościem, który tu tylko nocuje i liczy na pełną obsługę.
Stał, ściskając torbę, aż mu pobielały palce. I nagle... wyszedł. Po prostu. Bez słowa. Trzasnął drzwiami raz jeszcze. Znowu zadrżały szyby. Zostałam sama z tym cholernym uczuciem, że zrobiliśmy właśnie coś, czego nie da się cofnąć.
To chyba było za dużo
SMS od Magdy przyszedł następnego dnia.
„Słyszałaś, co się wydarzyło w firmie Pawła?”
Odpisałam tylko: „Nie”.
Po chwili zadzwoniła.
– Słuchaj… To głupie, ale Krzysiek mówił, że u nich w biurze była jakaś akcja z… no, z czymś śmierdzącym. Że szef Pawła coś tam mówił przy wszystkich, że jak ktoś ma problem z higieną, to niech pracuje zdalnie. Brzmi znajomo?
Zamilkłam.
– Asia, powiedz, że to nie ty – dodała już ciszej.
Zacisnęłam powieki.
– To nie było tak. Nie miało to tak wyglądać.
– Ale ośmieszyłaś go. Publicznie. Rozumiesz?
Tak, rozumiałam. Bardziej, niż chciałam.
Wieczorem Paweł wrócił. Wszedł do kuchni, nalał sobie wody i znowu ta cisza. W końcu podeszłam.
– To nie miało pójść tak daleko. Chciałam tylko, żebyś w końcu coś zauważył i przestał mnie traktować jak służącą – powiedziałam, jakby to miało coś naprawić.
Spojrzał na mnie z chłodem, którego wcześniej nie znałam.
– To świetnie ci się udało. Całe biuro się ze mnie śmieje.
Nie odpowiedziałam. Co miałam powiedzieć? Że żałuję? Że mi przykro? Że nie umiem już inaczej mówić o tym, jak się czuję? Wyszedł do sypialni. Zamknął drzwi. Ja została przy kuchennym blacie. I wtedy, pierwszy raz od dawna, pomyślałam: może ta nasza gra, kto kogo mocniej zrani, naprawdę nie ma zwycięzców.
Nie wiem, co dalej
Nie rozmawialiśmy przez trzy dni. W kuchni mijaliśmy się jak obcy ludzie. On wracał później, ja udawałam, że pracuję dłużej. Żadne z nas nie miało odwagi powiedzieć „przepraszam” ani „porozmawiajmy”. Atmosfera w mieszkaniu była gęsta jak dym po pożarze – niby nic już nie płonęło, ale wszystko śmierdziało. W niedzielę rano usiadł przy stole. Bez słowa, bez telefonu w ręku. Tylko popatrzył na mnie i powiedział:
– Musimy pogadać.
Serce zabiło mi mocniej.
– Wiem – odpowiedziałam.
– Ja… już dawno czułem, że coś się psuje. Ale myślałem, że jak nie będę się kłócił, jak przestanę komentować, to będzie cisza. A cisza to lepiej niż wojna. Nie?
– Tylko że cisza też może być okrutna – szepnęłam.
– Czułem się niekochany. W domu tylko obowiązki, pretensje, spojrzenia. Przestałem się starać, bo i tak zawsze coś było nie tak.
– A ja się czułam jak służąca, która tylko sprząta i zbiera twoje brudy. Tylko że ja nią nie jestem, Paweł. Ja też potrzebuję… czułości, uwagi.
Zamilkliśmy. Potem on powiedział coś, co mnie zmiotło:
– Może nie chodzi o skarpety. Może nie umiemy już być razem.
– Albo nigdy nie umieliśmy – odpowiedziałam cicho.
I przez chwilę żadne z nas nic nie mówiło, ale każde czuło, że coś w środku się rozpada.
Joanna, 34 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Wnuczka odwiedza mnie tylko wtedy, gdy potrzebuje pieniędzy. Mówi, że to inwestycja w nasze relacje”
- „Syn chciał, żebym zamieszkał z nim na stare lata. W luksusowej willi miałem mieć wszystko, a czułem się jak intruz”
- „Byłam szczęśliwą narzeczoną, aż odmówiłam podpisania intercyzy. Wtedy zobaczyłam prawdziwą twarz narzeczonego”

