Reklama

Kiedyś wydawało mi się, że trafił mi się porządny facet. Błażej był stabilny, przewidywalny, rodzinny. Żaden łamacz serc, żaden buntownik z gitarą. Zawsze pamiętał o wymianie filtra na wodę w kranie i sprawdzał przed wyjściem, czy gaz na pewno jest zakręcony. Ujął mnie tym.

Miał swoje zwyczaje

Gdy jeszcze byliśmy świeżo po ślubie, z entuzjazmem szykowałam mu na niedzielę rosół i schabowego. Bo taka była jego tradycja – w każdą niedzielę musiał być rosół i schabowy. Chciałam dobrze wypaść w jego oczach, serwowałam więc dokładnie to, co zawsze się jadało u nich w domu.

Ale mijały miesiące, potem lata, a niedzielne obiady nie zmieniały się wcale. Rosół, schabowy, surówka z kapusty. W kółko, jakby każda niedziela była tą samą niedzielą.

U Błażeja w domu kuchnia była świętością – to terytorium jego matki. Nikt nie śmiał podważać jej przepisów, a Błażej był jej największym wyznawcą. W moim domu było inaczej. U nas gotowało się dla przyjemności. Czasem mama piekła ciasto o dziesiątej wieczorem, bo akurat naszła ją ochota. Nie było zasad, był śmiech i eksperymenty.

Chciałam to zmienić

W którąś niedzielę postanowiłam złamać ten święty zwyczaj. Miałam nadzieję, że Błażej nie wróci wcześniej z basenu. Postawiłam garnek z leczo na gazie i usiadłam na chwilę, żeby odpocząć.

– Cześć, już jestem – powiedział, zdejmując buty.

Wszedł do kuchni i się zatrzymał. Zerknął do garnka, a potem spojrzał na mnie. Wziął łyżkę, zamieszał, odłożył ją z powrotem.

– Co to jest? – zapytał.

– Leczo. Pomyślałam, że przyda nam się mała odmiana.

– Moja mama nigdy by tak nie zrobiła – powiedział oburzony.

I to było wszystko. Wstałam bez słowa, założyłam sweter, buty, wzięłam torebkę i wyszłam z mieszkania. Na klatce czuć było zapach czyjegoś niedzielnego obiadu – pewnie właśnie schabowego. Nie miałam pomysłu, dokąd iść, po prostu potrzebowałam być gdzieś indziej. Gdy doszłam do przystanku, usiadłam na ławce. Wsunęłam ręce do kieszeni i siedziałam. W końcu coś zrobiłam z tą nudną tradycją, tylko dlaczego czułam się winna?

Potrzebowałam wsparcia

Postanowiłam pojechać do mamy. Ona nigdy nie zadawała pytań. Posadziła mnie przy stole i postawiła przede mną talerz gęstej, zielonej zupy z chrupiącymi grzankami. Usiadła naprzeciwko i przez chwilę jadłyśmy w ciszy.

– A może nie będziesz dziś wracać? – powiedziała. – Możesz nocować u mnie.

– A jeśli już nigdy nie wrócę?

Mama tylko pokiwała głową.

– Wiem, że go kochasz – powiedziała po chwili. – Ale miłość nie polega na tym, żeby się dla kogoś specjalnie zmieniać.

Sama nie wiedziałam już, co czuję. Wszystko mi się mieszało – wstyd, ulga, gniew, strach. I ta dziwna pustka, która zostaje po nadziei, kiedy przestaje się wierzyć, że coś się samo naprawi.

– Zawsze mówił, że jestem inna niż jego mama – odezwałam się w końcu. – I że właśnie dlatego mnie wybrał. A potem próbował mnie zamienić w jej kopię.

Nie miałam już nadziei

Mama nic nie powiedziała. Po jej zupie zostało tylko wspomnienie, a mimo to czułam, że po raz pierwszy od dawna coś mnie nasyciło.

Błażej przyszedł do mieszkania mamy wieczorem. Dzwonił do mnie wcześniej, ale nie odebrałam. Potem usłyszałam dźwięk dzwonka. Mama otworzyła drzwi.

– Siedzi w kuchni – powiedziała tylko i zostawiła nas samych.

Mój mąż stał niepewnie w progu pokoju gościnnego. Miał minę, którą znałam aż za dobrze – przekonanie, że to wszystko to pewnie jakaś kobieca histeria.

– Nie rozumiem, dlaczego tak się uniosłaś – zaczął. – Przecież to tylko obiad.

– Nie, to nigdy nie był tylko obiad – odparłam.

Milczał przez chwilę, po czym usiadł na skraju kanapy.

– Chciałem mieć taką samą rodzinę, jak moja – powiedział.

– Ale ja nie chcę być twoją matką.

Miałam tego dosyć

Na chwilę między nami zapadła cisza. W tej ciszy było wszystko – jego zdziwienie, mój smutek i wzajemny dystans, którego już nie dało się już niczym wypełnić.

– To ja może pójdę – powiedział i rzeczywiście wstał.

Nie zatrzymałam go. Zostałam u mamy. Nie wróciłam do domu ani w poniedziałek, ani we wtorek. Mijały dni, a ja mieszkałam u mamy. Rano piłyśmy kawę, potem szłam do pracy, a wieczorami czytałam książki z półek, których nie dotykałam od liceum.

Błażej dzwonił mnóstwo razy, codziennie. Odbierałam, ale rozmowy były krótkie, urywane. Pytał, kiedy wrócę, a ja nie umiałam mu odpowiedzieć.

– Może on kochał tylko pomysł na mnie – powiedziałam mamie jednego wieczoru. – A ja kochałam tylko swoje wyobrażenie idealnej rodziny.

Mama spojrzała na mnie i powiedziała:

– Ja kiedyś też wierzyłam, że trzeba się do kogoś dopasować. Ale potem się okazało, że przez lata zgubiłam zupełnie siebie.

Podjęłam decyzję

Kolejnego dnia podjęłam decyzję. Nie chciałam już tego ciągnąć, nie chciałam więcej smażyć schabowych i gotować rosołu. Złożyłam wniosek o rozwód. Pojechałam do mieszkania, wręczyć go Błażejowi, a przy okazji zabrać swoje rzeczy. Wyglądał, jakby nie był specjalnie zdziwiony.

– To twoja ostateczna decyzja? – spytał tylko.

– Tak.

Nie dodał nic więcej, nie próbował mnie zatrzymywać. Po prostu spakowałam swoje rzeczy do walizki i toreb, zamówiłam taksówkę i wyszłam. Nasze małżeństwo rozpadło się nawet nie tyle przez niedzielne schabowe, ile przez głupi upór, że wszystko ma wyglądać dokładnie tak, jak robiła jego mama.

W związku nie chodzi o to, żeby sprostać czyimś oczekiwaniom, ale by umieć zaakceptować, że nikt nie jest taki, jak go sobie wyobrażamy. Każdy ma swoje wybory, czegoś nie lubi albo woli coś innego, i należy się z tym zawsze liczyć. Choć uwolniłam się od niedzielnych obowiązków, czasami żałuję, że nasza rodzina rozpadła się przez coś tak banalnego. Ale jeśli dwoje ludzi nie potrafi dogadać się w tak banalnej kwestii jak obiad, to nie ma po co tego kontynuować.

Adela, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama