Reklama

Z pozoru jesteśmy normalnym małżeństwem – dom, praca, wspólne obiady, raz do roku wakacje nad morzem. Ale w naszym kalendarzu jest jedno niepodlegające negocjacjom święto: czwartek. To wtedy Michał przypomina mi, że jestem jego żoną „również w tym sensie”. Od lat to powtarza. I od lat ja – nawet jeśli nie mam siły, ochoty, cierpliwości – udaję, że to dla mnie normalne. Bo przecież żony powinny. Bo przecież on nie bije, nie pije, przynosi pieniądze. Więc co mi niby dolega? A jednak… coś się we mnie kruszyło z każdym kolejnym czwartkiem.

Czwartkowa rutyna

Zaczynało się zawsze tak samo. Michał kończył zmywać naczynia albo zamykał komputer, przecierał oczy i rzucał coś niby od niechcenia:

– No, czwartek dzisiaj.

Nie musiał mówić nic więcej. Wiedziałam. To był sygnał. Jakby ktoś zapalił czerwone światło w mojej głowie. Serce zaczynało mi bić szybciej, dłonie robiły się zimne. A przecież jeszcze godzinę wcześniej śmialiśmy się z filmu. Jeszcze przed chwilą rozmawialiśmy o planach na weekend. A teraz wszystko w środku mi się ściskało.

– Idziesz? – zapytał kiedyś, widząc, że stoję w kuchni z pustym kubkiem.

– Jeszcze chwilkę, muszę skończyć coś do pracy – odpowiedziałam wymijająco.

– Przecież możesz to zrobić rano – uciął.

Miał rację. Mogłam. Ale wolałam przeglądać tabele w Excelu niż pójść do sypialni, gdzie już czekało to „nasze” czwartkowe łóżko. W środku czułam bunt. Ale nie umiałam go wypowiedzieć na głos. Bo przecież Michał nie był zły. Nie krzyczał, nie zmuszał mnie siłą. Tylko czekał. I przypominał. I patrzył tym wzrokiem, który mówił: „to przecież nic takiego”.

Więc szłam. Czasem nawet próbowałam się uśmiechnąć, udawać, że to wciąż coś dla mnie znaczy. Ale w mojej głowie był tylko jeden cel – przetrwać. Przetrwać do piątku. A potem znowu odliczać dni. Do kolejnego czwartku.

Przecież to nic takiego

Najgorsze było to, że Michał naprawdę nie rozumiał, o co mi chodzi. Gdy raz zebrałam się na odwagę i próbowałam z nim porozmawiać, popatrzył na mnie, jakby słuchał opowieści o kimś zupełnie obcym.

– Michał… ja czasem po prostu nie mam ochoty – powiedziałam cicho, niepewnie, bardziej do siebie niż do niego.

– Ale o co ci chodzi? Przecież to raz w tygodniu. Tylko czwartek. Nawet nie proszę cię częściej – odpowiedział spokojnie, jakby mówił o podlewaniu kwiatków.

Tylko czwartek. Tylko. A ja miałam wrażenie, że to jeden dzień, który wciąga całą moją przestrzeń. Bo przecież już w środę wieczorem czułam, że on zaczyna odliczać. A w czwartek… w czwartek byłam tylko ciałem. Uśmiechem na pół gwizdka. Odruchami. Reagowałam, jak powinno się reagować. A potem zasypiał obok, zadowolony, spokojny, a ja leżałam długo w ciszy, zastanawiając się, czy to jeszcze normalne, czy już tylko obowiązek, który zjada mnie od środka.

– Przecież to nic takiego – powtarzał. – Gdybyś mnie kochała, nie robiłabyś z tego problemu.

Te słowa bolały bardziej niż sam akt. Bo miłość, którą czułam, była już pełna niepokoju, lęku, i tego dziwnego uczucia, że jestem sama – nawet kiedy leżę obok niego. Czy to naprawdę było nic takiego? A może tylko dla niego? Bo ja po każdym takim „niczym” czułam się coraz bardziej niewidzialna.

Milczenie między nami

Nie kłóciliśmy się. Może dlatego wszystko trwało tak długo. Cisza między nami nie była dramatyczna. Nie było trzaskania drzwiami, nie było łez. Było tylko coś w rodzaju cienia, który rozlewał się po naszym mieszkaniu jak powoli sączący się dym. Tłumił kolory, zapachy, śmiech. Wszystko robiło się szare. Rozmowy stały się mechaniczne. Michał pytał, co kupić na obiad, ja mówiłam, że może pierś z kurczaka. On wspominał o nowym serialu, ja kiwałam głową. Ale nie patrzyliśmy sobie w oczy. Unikaliśmy tego jak ognia. Bo w tych spojrzeniach była prawda. A prawda bolała.

W czwartki przestałam udawać. Nie przebierałam się specjalnie, nie nakładałam balsamu, nie próbowałam tworzyć atmosfery. Po prostu szłam do łóżka, kładłam się obok i czekałam, aż to się skończy. Michał jakby to zauważał, ale nie komentował. Był ostrożniejszy. Czułam, że robi się mniej pewny siebie, że może coś zaczyna do niego docierać. Ale nie pytał. Nie odważył się.

Cisza stała się naszym wspólnym językiem. Każdy mój gest, każde westchnienie mówiło „nie chcę”. Każde jego spojrzenie mówiło „ale trzeba”. W weekendy bywało lepiej. Śmialiśmy się czasem na spacerach, rozmawialiśmy z sąsiadami, odwiedzaliśmy rodziców. Ale to było takie udawane. Bo gdzieś między sobotą a środą znów wracało napięcie. Zawsze w środę wieczorem moje ciało przypominało mi, że jutro czwartek. A ja znów nie miałam siły pytać: „dlaczego musimy tak żyć?”.

Próbowałam z nim rozmawiać

Pewnego dnia nie wytrzymałam. Może byłam zmęczona po trudnym tygodniu, może po prostu coś we mnie pękło. Siedzieliśmy przy kolacji – spaghetti, które Michał ugotował z przepisu z internetu. Pachniało bazylią i czosnkiem, a mimo to jedzenie stanęło mi w gardle.

– Michał, musimy pogadać – powiedziałam, nie podnosząc wzroku znad talerza.

– Jasne. Co się stało? – zapytał, jakby chodziło o rachunek za gaz.

Podniosłam na niego oczy i powiedziałam to, czego bałam się od miesięcy:

Nie chcę już takich czwartków. Nie chcę być zapisana w twoim terminarzu.

Zamilkł. Popatrzył na mnie zdziwiony, jakby usłyszał, że jestem weganką od dziesięciu lat, a codziennie jadłam z nim jajecznicę.

– Ale… przecież to tylko raz w tygodniu. Nie narzucam ci się codziennie. Tylko czwartek. To zdrowe dla związku – odpowiedział, jakby cytował jakiś poradnik.

– Ale ja nie jestem częścią grafiku ani obowiązkiem do odhaczenia. Jestem człowiekiem. Twoją żoną – wyrzuciłam z siebie jednym tchem.

Patrzył na mnie długo. Potem spuścił wzrok i przez chwilę milczał.

– Myślałem, że to nam dobrze robi. Że to pomaga utrzymać bliskość – powiedział cicho.

Chciałam go wtedy przytulić, powiedzieć, że kiedyś było inaczej. Ale już nie było. Zamiast tego wstałam od stołu, zaniosłam talerz do zlewu i wyszłam na balkon. Potrzebowałam powietrza. Wolności. Choćby na kilka minut.

Dzień, w którym powiedziałam „nie”

Ten czwartek był inny. Od rana wiedziałam, że coś się zmieni. Obudziłam się z bólem głowy, ale nie takim zwyczajnym, tylko ciężkim jakby ktoś uciskał mnie od środka. W pracy nie mogłam się skupić. Myśli krążyły tylko wokół wieczoru. Z każdym mijającym kwadransem czułam, jak w moim ciele zbiera się napięcie. Jakby moje wnętrze szykowało się na wojnę, której nikt nie ogłosił.

Wróciłam do domu późno, specjalnie. Michał był już po prysznicu, siedział w salonie z książką. Spojrzał na mnie krótko i zapytał:

– Zjemy coś razem?

– Zjadłam w pracy – odpowiedziałam.

Umyłam się, przebrałam w luźny dres i usiadłam w kuchni. On krzątał się obok, wyczuwał, że coś wisi w powietrzu. W końcu nie wytrzymał:

Będziesz dziś spać ze mną? – zapytał cicho, bez tego zwykłego, oczywistego tonu.

Wzięłam głęboki wdech.

– Nie. Dzisiaj nie. I nie wiem, kiedy znowu będę chciała.

Spojrzał na mnie z czymś, co przypominało szok. A potem zamilkł. Odwrócił się i wyszedł do sypialni. Usłyszałam, jak zamyka drzwi. Nie trzaskał nimi. Po prostu zamknął. Usiadłam na kanapie i poczułam, że coś pęka. Ale nie ja. Pękła skorupa, którą sama na siebie nałożyłam. Ta, która kazała mi milczeć, kiedy chciałam krzyczeć. Po raz pierwszy od dawna nie czułam strachu. Czułam ulgę. Powiedziałam „nie”. I nikt nie miał prawa mi tego odebrać.

Tamte czwartki już nie wrócą

Minęło kilka tygodni. Michał zachowywał się, jakby próbował znaleźć nowy sposób na nasze życie. Gotował częściej, sprzątał bez przypominania, pytał, czy mam ochotę na spacer. Ale między nami wisiało coś ciężkiego i niewidzialnego – niedopowiedziane słowa, urwane myśli, strach przed prawdą. Nie wróciliśmy do czwartków. I nie rozmawialiśmy o nich.

Były momenty, gdy patrzyłam na niego z czułością. Przecież wciąż był tym samym człowiekiem, którego kiedyś pokochałam. Ale równocześnie czułam, że coś się we mnie wypaliło. Nie chodziło tylko o intymność – chodziło o sposób, w jaki przestaliśmy się nawzajem słuchać. O to, jak łatwo można zamienić drugiego człowieka w przyzwyczajenie.

Pewnej soboty Michał zapytał:

– Myślisz, że my jeszcze mamy szansę?

Długo milczałam.

– Nie wiem. Ale jeśli mamy, to tylko wtedy, jeśli oboje będziemy chcieli się usłyszeć – odpowiedziałam szczerze.

Nie da się żyć w związku, w którym potrzeby jednej osoby są regułą, a drugiej – wyjątkiem. Nie da się kochać kogoś, kto nie pyta: „jak się dziś czujesz?” tylko: „dzisiaj czwartek, pamiętasz?”. Tamte czwartki będą wracać do mnie w myślach jeszcze długo. Ale już nie będą mnie paraliżować. Bo postawiłam granicę. Może to nie uratuje małżeństwa. Może nas rozdzieli. Ale mnie – mnie uratowało.

Anna, 39 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama