Reklama

Nie pamiętam, kiedy dokładnie zaczęłam żyć według cudzych reguł. Chyba jakoś po czterdziestym wspomnieniu, że „czasy są trudne”. Marek powtarzał to jak mantrę. Od rana do wieczora – „oszczędzajmy”, „musimy zaciskać pasa”, „nie stać nas na fanaberie”.

Więc przestałam kupować nowe rzeczy. Oddałam kartę do siłowni. Odwołałam wakacje z przyjaciółkami. Sama z siebie zaczęłam ograniczać wizyty u fryzjera, a potem – w ogóle z nich zrezygnowałam. Wierzyłam, że robimy to razem, że gramy do jednej bramki.

– Kochanie, ta bluzka już jest znoszona – powiedział raz Marek, gdy szykowałam się do pracy.

– Wiem. Ale jeszcze trochę ją ponoszę – odpowiedziałam z uśmiechem, który miał zakryć to uczucie... no właśnie, czego? Poniżenia?

Marek przytakiwał z dumą. Jakby to jego zasługa, że żona zaczęła chodzić w dziurawych rękawach. Tylko że ja naprawdę myślałam, że to konieczność. Nasze konto wyglądało mizernie. Kredyt hipoteczny pożerał wszystko, inflacja rosła, rachunki za prąd przekraczały granice absurdu. Marek przekonywał mnie, że wszystko jest pod kontrolą, o ile tylko ja będę rozważna. Więc byłam. Odpuściłam wyjścia z koleżankami, kino, nowe buty. Zaczęłam nawet sama robić paznokcie. Wszystko, żebyśmy przetrwali. Nie podejrzewałam, że w tym czasie Marek robił coś zupełnie odwrotnego.

Mąż wydał pieniądze

– Co to, do cholery, jest?! – wrzasnęłam, gdy zobaczyłam paragon na blacie kuchennym.

Weekendowy coachingowy wyjazd. Dwa tysiące trzysta złotych. Hotel z widokiem na jezioro, trzydaniowe kolacje, sauna. Wszystko opłacone z naszego konta wspólnego, tego samego, z którego Marek kilka dni temu kazał mi nie kupować kapsułek do zmywarki, bo są ważniejsze wydatki.

Inwestuję w siebie – powiedział, nie podnosząc nawet wzroku znad telefonu. – To było potrzebne.

– My nie mamy pieniędzy na kino, a ty wydajesz dwa koła na... coaching?! – prawie piszczałam z niedowierzania.

– Zresztą i tak nie zrozumiesz – dodał spokojnie, jakby właśnie tłumaczył coś upośledzonemu dziecku. – Po prostu inne priorytety. A poza tym... to moje pieniądze też.

– Twoje? – coś we mnie pękło. – Naprawdę? To ciekawe, bo kiedy robię zakupy w dyskoncie za 140 złotych, to wtedy są nasze pieniądze. Ale jak ty jeździsz sobie na luksusowy wyjazd „dla ducha”, to są twoje?

Nie odpowiedział. Odłożył telefon, podszedł do lodówki i wyjął kefir. Spokojny, obojętny, jakbyśmy nie rozmawiali o czymś, co miało właśnie roztrzaskać nasze małżeństwo w drobny mak.

Patrzyłam na niego i... nie poznawałam człowieka. Coś we mnie zadrżało. Nie o te dwa tysiące chodziło. Chodziło o to, że pierwszy raz w życiu poczułam się w naszym domu jak idiotka. Naiwna idiotka, która zrezygnowała z życia, bo uwierzyła komuś, kto przez cały czas grał tylko na siebie.

Tego było za wiele

Wieczorem, kiedy Marek wyszedł na siłownię, otworzyłam jego laptopa. Zawsze ustawiał to samo hasło – datę naszej rocznicy. Trochę ironiczne, prawda?

Nie musiałam długo szukać. Historia przeglądarki aż kipiała od linków do sklepów z gadżetami elektronicznymi, stron o rozwoju osobistym i… luksusowych masaży. Po chwili byłam już zalogowana na wspólne konto bankowe. Kolejne płatności krzyczały do mnie z ekranu: smartwatch za 1500 zł, kurs „Potęga lidera” za 799, opłata za aplikację medytacyjną – 129 zł miesięcznie, i oczywiście tajski masaż w śródmieściu – 270 zł.

Wciągnęłam powietrze. Każdy z tych wydatków to była moja odłożona para butów, zrezygnowane wyjście do teatru, kolacja, na którą „nie było nas stać”. A on? On żył jak król. Wrócił przed północą.

– Marek, możemy pogadać? – spytałam z lodowatym spokojem.

– Znowu coś? – mruknął, ściągając buty.

– Sprawdzałam konto. Coaching, gadżety, masaże… Mamy poważny problem.

– Problem? Że inwestuję w siebie? Nie masz pojęcia, ile stresu mam w pracy!

– A ja? Ja też pracuję! Po co mnie ustawiałeś do pionu? Żebym siedziała cicho i się poświęcała, a ty w tym czasie robiłeś sobie dobrze?

– Nie dramatyzuj. Zawsze robisz z igły widły – rzucił i poszedł do łazienki.

Stałam w salonie jak ogłuszona. Nie tyle wściekła, co... zraniona. Miałam ochotę krzyczeć, zrzucać rzeczy z półek, ale zamiast tego – usiadłam. I pierwszy raz w życiu pomyślałam: on mnie nigdy nie traktował poważnie.

To mnie zabolało

Następnego dnia w pracy nie mogłam się skupić. Wszystko mnie drażniło – szuranie krzeseł, dzwonki telefonów, nawet śmiech koleżanek z działu obok. Wróciłam do domu wcześniej. Marek był jeszcze w biurze. Zaczęłam przeglądać jego skrzynkę mejlową. Nie powinnam. Wiem. Ale zrobiłam to. Bo coś we mnie pękło. Bo chciałam znać prawdę. Bo nie wierzyłam już w ani jedno jego słowo. I wtedy znalazłam.

Wysłane do znajomego z pracy: „Trzeba trzymać dom w ryzach, bo kobiety to rozmienianie się na drobne. Ja mam zasadę: nigdy nie przestaję inwestować w siebie. Nie zamierzam skończyć jak ci, co się pogubili w rodzinnych układach. Anka tego nie rozumie, ale nie musi. Niech się nie miesza”.

Poczułam, że mam ściśnięte gardło. Przeczytałam ten fragment jeszcze raz. I jeszcze raz. Serce mi waliło. Czułam, jak palce mi drżą. Jakby mnie ktoś uderzył otwartą dłonią w twarz.

Wieczorem, kiedy wrócił, czekałam już w kuchni. Laptop stał otwarty na stole.

– To prawda? – zapytałam cicho, wskazując ekran.

– Szpiegujesz mnie? – zaśmiał się z przekąsem. – Serio? To dopiero dojrzałe.

– Czyli to prawda – skinęłam głową. – Uważasz mnie za balast?

– Nie powiedziałem tego wprost.

– Nie musiałeś.

Oparłam się o blat. Czułam się pusta. Zmęczona. On stał po drugiej stronie, jakby nie było między nami lat życia, wspólnych śniadań, łez, planów, kredytów.

– Wiesz co? – powiedziałam cicho. – Jeśli jestem tylko przeszkodą w twoim „inwestowaniu w siebie”, to... może najwyższy czas, żebym ci zeszła z drogi.

Nie odpowiedział.

Nagle przejrzałam na oczy

Następnego dnia zadzwoniłam do Magdy. Nawet nie próbowałam udawać, że wszystko jest okej.

– Przyjedź – powiedziała tylko. – Już stawiam wodę na herbatę.

Siedziałyśmy w jej kuchni, pachniało miętą i świeżo pieczonym chlebem. I wtedy popłynęło ze mnie wszystko – paragon, coaching, masaże, te jego maile… I to jedno słowo, które rozrywało mnie od środka: balast.

On mnie nigdy nie szanował, Magda – wyszeptałam. – Tylko ja tego nie chciałam widzieć.

– Anka… – Magda odłożyła kubek i usiadła naprzeciwko. – On cię kontrolował. Małymi kroczkami. A ty to łykałaś, bo wierzyłaś, że jesteście drużyną.

Zamknęłam oczy. W głowie zaczęły mi się pojawiać obrazy, których wcześniej nie łączyłam ze sobą.

– Pamiętasz, jak powiedział, że twoje szkolenie to fanaberia? – przypomniała Magda. – A potem pojechał na swój kurs „liderów sukcesu”. Albo jak śmiał się z twoich planów otworzenia własnej działalności? Przecież ty byłaś wtedy taka podekscytowana…

– „Nie nadajesz się na biznes” – powtórzyłam szeptem, dokładnie jego tonem. – „Za miękka jesteś. Za emocjonalna”. Boże… on naprawdę to mówił.

Magda kiwnęła głową.

– Ty od lat nie mogłaś podjąć decyzji bez zastanawiania się, czy jemu się to spodoba. Zrezygnowałaś z siebie, bo tak cię prowadził. Tak nie robi facet, który kocha.

Zaczęłam drżeć. Moje dłonie, moje ciało, mój głos – wszystko. Jakbym nagle zobaczyła w lustrze kobietę, której nie poznawałam.

– To nie jest błąd w związku – dodała Magda ostro. – To jest schemat. A schematy się powtarza. Ty musisz zdecydować, czy chcesz żyć tak dalej.

Wpatrywałam się w parujący kubek. I po raz pierwszy od dawna… poczułam coś nowego. Delikatne, ledwo wyczuwalne tchnienie siły.

– Magda? – spojrzałam na nią. – Chyba… chyba chcę odejść.

A ona tylko przykryła moją dłoń swoją i uśmiechnęła się smutno:

– W końcu zaczynasz widzieć siebie.

Pokłóciliśmy się

– Musimy pogadać – powiedziałam, stając w drzwiach sypialni.

Marek nawet nie odwrócił głowy znad laptopa. Miał słuchawki na uszach. Zatrzymałam się. Nie, nie tak to miało wyglądać. Nie mogłam dać się zignorować. Podeszłam i zdjęłam mu słuchawki. Spojrzał na mnie z irytacją.

– Co znowu?

– Znowu? Marek, ja nie chcę żyć w fałszu. Rozważam separację.

Zamrugał. Odsunął się od biurka.

Co ty bredzisz? Bo wydałem parę złotych więcej?

– To nie o pieniądze chodzi. Tylko o to, że zrobiłeś ze mnie idiotkę. Latami grałam według twoich zasad. Oszczędzałam, rezygnowałam z siebie, a ty w tym czasie świetnie się bawiłeś. I jeszcze miałeś czelność pisać o mnie jak o jakimś hamulcu.

– Przesadzasz. Robisz z igły widły. Każdy potrzebuje przestrzeni, czasem więcej, czasem mniej. Ty… po prostu nie ogarniasz.

Pokręciłam głową. Ten ton. Ta pogarda. Jakby rozmawiał z dzieckiem, które przeszkadza dorosłym.

– Nie. Ty robisz ze mnie idiotkę – odpowiedziałam cicho. – I chyba już nie mam ochoty w to grać.

Marek parsknął śmiechem.

– Proszę cię. Chcesz się wyprowadzić? Do Magdy? Błagam. Tylko nie dramatyzuj.

– Może i dramatyzuję. Ale po raz pierwszy od lat czuję, że mam prawo dramatyzować. I prawo odejść.

Zamilkł. Widziałam, że próbował zrozumieć, czy mówię poważnie. Ja już wiedziałam: nie blefuję.

Wieczorem zaczęłam się pakować. Spakowałam dwie torby, kosmetyczkę i ulubiony sweter, ten którego Marek „nie znosił, bo wyglądałam w nim jak matka Polka”. I właśnie ten sweter założyłam, wychodząc.

– Idę do siostry. Potrzebuję przestrzeni. I spokoju.

– A ja? – spytał.

– Ty sobie poradzisz. Ty zawsze inwestujesz w siebie.

Zamknęłam drzwi za sobą. I pierwszy raz od lat poczułam... ulgę.

Anna, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama