Reklama

Wiedziałam, że to może być ryzykowny wyjazd, bo zbyt różniliśmy się oczekiwaniami – ja marzyłam o przygodzie, wspinaczkach, szalonych wieczorach przy ognisku, on z kolei chciał ciszy, książek i szlaków bez ludzi. Uwierzyłam, że to tylko kwestia kompromisu. Że damy radę. Przecież byliśmy razem od siedmiu lat, przeżyliśmy wiele. Ale wtedy, w Tatrach, coś pękło. To nie były tylko różne style spędzania urlopu. To było zderzenie dwóch światów, które już nie chciały się przenikać.

Każde z nas chciało odpocząć

– Weź tylko to, co naprawdę potrzebne – rzucił z kuchni, gdy próbowałam wepchnąć trzecią parę legginsów do plecaka.

– A kto powiedział, że legginsy nie są potrzebne w górach? – odburknęłam, bo już czułam, jak bardzo różni się nasze podejście do tego wyjazdu.

Siedział w kuchni, popijając herbatę z termosu, jakby już był na szlaku. Ja biegałam po mieszkaniu, szukając ładowarki do aparatu, kijków trekkingowych i czołówki, której i tak nie zamierzałam używać. Bo ja nie jechałam w góry odpoczywać. Ja jechałam przeżyć coś. Coś, co będę mogła opowiadać przyjaciółkom przez następne pół roku.

– Spakowałeś mapę? – spytałam z nadzieją, że może tym razem czymś mnie zaskoczy.

– Nie trzeba. Mam w telefonie.

I wtedy wiedziałam już na pewno, że będzie źle. Dotarliśmy do Zakopanego późnym popołudniem. Wynajęta przez niego drewniana chata była przytulna, ale za bardzo przypominała ciche, zakurzone muzeum. Zamiast się zachwycać, rozglądałam się za wifi i miejscami, gdzie można by zatańczyć.

– Jutro ruszamy na Rusinową – powiedział spokojnie, jakby to była wyprawa życia. – Tam nie ma tylu ludzi.

– A ja myślałam, że zaczniemy od Orlej Perci – rzuciłam ostro, choć sama wiedziałam, że to był blef.

Nie powiedział nic. Tylko kiwnął głową i poszedł do łazienki. Tamtej nocy nie zasnęłam. Słyszałam tylko jego spokojny oddech i tykanie zegarka.

Nieporozumienia na każdym kroku

– Nie mogłabyś choć raz się nie spieszyć? – mruknął, gdy znów czekał na mnie pod schroniskiem. – To nie wyścig.

A mógłbyś choć raz się nie wlec? – odparłam ostro. – To nie pielgrzymka.

Poranek był piękny, chłodny, powietrze rześkie, a widoki aż prosiły się o zdjęcia. Ale atmosfera między nami gęstniała z każdą minutą. On szedł wolno, skupiony, zapatrzony w las, w chmury. Ja chciałam rozmawiać, śmiać się, robić selfie na każdym zakręcie. Chciałam, żeby działo się coś więcej niż tylko milczenie i stukanie kijków o kamienie.

– Zobacz, tam chyba kozica! – zawołałam i machałam mu ręką. Ale zanim doszedł, już jej nie było.

– Mhm, super – rzucił, nie odrywając wzroku od mapy na telefonie.

Chciałam go chwycić za rękę, żeby pokazać mu, że mimo wszystkiego jestem tu dla nas. Ale on szedł krok przede mną albo dwa za mną. Jakbyśmy byli dwoma samotnymi wędrowcami przypadkiem na tej samej trasie.

– Może chociaż wieczorem skoczymy do knajpy na Krupówkach? – zaproponowałam, gdy wracaliśmy do chaty.

Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.

– Wolałbym zostać. Zrobię herbatę, poczytamy coś razem.

Przecież nigdy nie czytamy razem – odpowiedziałam sucho.

– Ale siedzimy obok. To też się liczy.

Nie wiedziałam, czy bardziej chce mnie zatrzymać, czy po prostu się nie ruszać. Wtedy pomyślałam: może on tak naprawdę już nigdzie nie chce iść – ani ze mną, ani beze mnie.

Burza nad schroniskiem

Trzeci dzień wyjazdu zapowiadał się najciekawiej – na szlaku miały być łańcuchy, strome podejścia i stary schron z widokiem na całą dolinę. Właśnie na to czekałam. Wreszcie coś, co mogłoby wlać w nas odrobinę emocji. Ale on kręcił głową od rana.

– Dziś ma być burza – powiedział, jakby miał nadzieję, że to nas uchroni przed kolejnym konfliktem.

– Prognozy się często mylą – parsknęłam. – A poza tym, burza to nie powód, żeby leżeć pół dnia w chacie.

– Dla mnie jest – odpowiedział krótko i wrócił do parzenia kawy.

Zerwałam się, założyłam buty i kurtkę. Wiedziałam, że nie pójdzie. Ale ja musiałam.

Idziesz ze mną czy nie? – spytałam bez cienia prośby w głosie.

– Nie.

– Dobrze. W takim razie do zobaczenia.

Nie zatrzymał mnie. Nie zapytał, czy mam wodę, czy znam trasę. Nic. To bolało bardziej niż przypuszczałam. Szłam szybciej niż zwykle. Wściekłość grzała mi nogi, a złość dodawała energii. Gdy dotarłam do schroniska, niebo było już stalowe. Wiatr tańczył wśród kosodrzewiny, zapowiadając deszcz. Weszłam do środka i zamówiłam herbatę. Usiadłam przy oknie, czekając. Sama nie wiedziałam na co – na słońce, na niego, na jakiś cud.

I wtedy gruchnęło. Piorun uderzył gdzieś niedaleko. Zadrżały szyby. Spojrzałam na telefon. Brak wiadomości. Żadnego „gdzie jesteś?”, „czy wszystko w porządku?”. Nic. Poczułam się jak w górach nie tylko bez niego, ale bez kogokolwiek. Zupełnie sama.

Samotny powrót

Deszcz lunął, jakby ktoś rozciął chmurę nożem. Przeczekałam godzinę w schronisku, potem jeszcze jedną. Ludzie wokół mnie rozmawiali, śmiali się, grzali przy kominku – obcy, ale bliscy w tej chwilowej wspólnocie górskiej. A ja tylko patrzyłam na telefon. Wciąż cisza. Zero zainteresowania.

Po trzeciej godzinie przestałam udawać przed sobą, że się jeszcze łudzę. Wstałam, zarzuciłam kaptur i ruszyłam w dół, po śliskich kamieniach, z kijami uderzającymi rytmicznie o mokrą ziemię. Miałam ochotę zbiec, ale wiedziałam, że to głupie. A jednak serce biło mi jak po sprincie. Nie ze zmęczenia. Ze złości.

Kiedy dotarłam do chaty, był tam. Siedział w fotelu, zawinięty w koc, z książką w dłoniach.

– Jesteś. Dobrze – powiedział cicho, nawet nie podnosząc wzroku.

Nie interesowało cię nawet czy żyję? – spytałam bez wstępu.

– Wiedziałem, że dasz sobie radę.

– Ale ja nie chciałam dawać sobie radę sama – głos mi zadrżał. – Chciałam, żebyśmy to robili razem. Ten wyjazd, życie, wszystko.

Wreszcie spojrzał na mnie. Ale to nie były oczy, które znałam. Tam nie było troski. Tam było zmęczenie.

Może po prostu mamy inne potrzeby.

– Może po prostu już siebie nie potrzebujemy – szepnęłam.

Nie odpowiedział. A ja nie płakałam. Tej nocy spakowałam się po cichu. O świcie wezwałam taksówkę. Nie obudził się. A może tylko udawał, że śpi.

Życie smakuje inaczej

Zakopane wyglądało inaczej o szóstej rano. Cisza była bardziej prawdziwa niż tamta, której on tak pragnął. Przechodziłam przez puste Krupówki z plecakiem na ramionach i poczuciem, że zostawiam coś za sobą – i że to wcale nie boli tak, jak myślałam, że będzie. Wsiadłam do autobusu do Krakowa. W oknie odbijała się moja twarz – zmęczona, ale dziwnie spokojna. Nagle poczułam głód. Nie tylko ten fizyczny. Głód życia, którego tak bardzo mi brakowało przez ostatnie miesiące. Lat? Kto to zliczy.

W Krakowie zjadłam śniadanie w małej knajpce obok dworca. Zamówiłam omlet z oscypkiem i żurawiną – coś nowego, czego nigdy nie odważyłabym się spróbować, będąc z nim. On zawsze kręcił nosem na „udziwnienia”. Ja zawsze rezygnowałam. Patrzyłam na talerz i śmiałam się do siebie. Ten ser był dziwny, słony, pachnący dymem. Ale miał w sobie coś intrygującego. Jakby cały ten wyjazd zamknięto w jednej potrawie – coś, co miało być wspólne, a okazało się całkiem inne. I całkiem dobre, tak naprawdę. Włączyłam telefon. Wciąż żadnej wiadomości. I dobrze.

Kilka dni później przeglądałam Internet. Chciałam sprawdzić, czy ten oscypek można gdzieś kupić w moim mieście. Wyskoczyła reklama. On. Z brodą, w ciupadze, z uśmiechem na tle hal. W rękach – talerz z oscypkami. „Z serca Tatr. Z sercem dla Ciebie – brzmiał slogan. Patrzyłam na ekran. I nagle rozśmieszyło mnie to do łez. W końcu znalazł swoje miejsce. Ja też.

Oscypki z posmakiem zdrady

Nie wróciliśmy do siebie. Nie było dramatycznych rozmów, łez na peronie, prób naprawiania czegoś, co już dawno się rozpadło. Po prostu wyjazd w góry, który miał być chwilą oddechu, okazał się ostatnim wspólnym przystankiem. A może tylko ja przez lata myślałam, że to wspólna droga.

Zamieszkaliśmy osobno. Ja w końcu poszłam na ten kurs przewodnika, o którym marzyłam, zanim poznałam jego. On… cóż, zniknął z mojego życia na dobre, choć co jakiś czas internet przypominał mi o jego istnieniu. Najpierw ta reklama oscypków, potem seria zdjęć na Instagramie – on w góralskim stroju, z nową dziewczyną, młodszą o dziesięć lat, śmieją się na tle stada owiec.

Zabawne, że człowiek, który nie chciał chodzić po górach, nagle całe życie zamienił na bacówkę. Na początku czułam złość. Potem śmiech. A na końcu… ulgę. Bo gdy widzę go teraz, z tym sztucznym uśmiechem i serem w dłoni, wiem jedno: ja już nie jestem tą samą kobietą, która cicho płakała w schronisku, patrząc przez zaparowaną szybę.

Czasem wspominam nasz wspólny wyjazd. Ale nie jako porażkę. Raczej jak rozdział, który musiał się zamknąć, żebym mogła zacząć pisać nowy. Pełen śmiechu, ludzi, ścieżek, które naprawdę chcę przemierzać. Sama albo z kimś, kto też będzie chciał się zgubić, żeby razem znaleźć coś pięknego. A oscypki? Lubię. Ale teraz jem je z kimś, kto nie wstydzi się tańczyć ze mną wśród turystów.

Magda, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama