Reklama

Nie jestem typem zrzędzącej żony. Naprawdę. Staram się, żeby w naszym domu panowała przyjazna atmosfera, żebyśmy oboje czuli się dobrze i bezpiecznie. Ale są dni, kiedy coś we mnie pęka. Kiedy od drobiazgu zaczyna mi pulsować żyłka na skroni. Bo jak tu się nie wściec, kiedy człowiek przez cały dzień haruje – w pracy, w domu – a potem dostaje „pomoc”, po której tylko więcej roboty i mniej szacunku? Nie mam wygórowanych oczekiwań. Chcę tylko, żebyśmy dzielili obowiązki z głową. A nie tak, jak ostatnio. Bo tego dnia coś we mnie naprawdę pękło.

Wieczór z praniem zamiast filmu

Miał być wieczór z komedią, lampką wina i ciepłym kocem. Taki, na jaki czeka się cały tydzień. Mąż sam zaproponował, że wybierze film. Ja tylko chciałam złożyć pranie, które od rana zalegało na fotelu. Zawsze jakoś tak się dzieje, że to ja je składam. I zawsze wtedy coś innego „akurat” przykuwa uwagę mojego męża – czy to mecz, czy wiadomości, czy pasjans na komórce. Ale tego dnia sam zaproponował pomoc.

– Chcesz, żebym ci pomógł? – zapytał, siedząc już w dresie, gotowy na relaks.

Zaskoczył mnie. Kiwnęłam głową z lekkim uśmiechem. To był jeden z tych drobnych gestów, które mogą uratować dzień. Przez chwilę naprawdę pomyślałam, że może coś się zmieniło. Że może usłyszał moje westchnięcia, że zauważył moje zmęczenie. Rozłożyliśmy stertę ubrań na kanapie. Ja z jednej strony, on z drugiej. Cisza. Tylko szelest tkanin i okazjonalne: „To twoje czy moje?”. Czułam się dziwnie… dobrze. Jakbyśmy byli zgranym duetem. Prawie jak w tych filmach, które miałam nadzieję dziś obejrzeć.

Ale potem wydarzyło się coś, co zupełnie zniszczyło ten nastrój. Coś, co sprawiło, że zrobiło mi się gorąco nie od czerwonego wina, tylko z irytacji. A wszystko przez jedną, brudną skarpetkę i jego pewność siebie. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że właśnie składam pranie, które… nie było wcale uprane.

Misja specjalna: składanie

– Tylko oddziel te rzeczy, co były w pralce od tych, które leżały w koszu, dobra? – rzuciłam z kuchni, kiedy zanosiłam kubki po herbacie. – Bo nie wszystko jest jeszcze uprane.

– Spoko, spoko – usłyszałam jego głos. Brzmiał, jakby już miał wszystko pod kontrolą.

Kiedy wróciłam do salonu, zdążył złożyć już połowę rzeczy. Zaskakująco równo. Aż mnie zatkało.

– O, nieźle ci idzie – powiedziałam, trochę nawet z uznaniem.

– No coś ty! Myślisz, że jak nie robię tego codziennie, to nie umiem? – uśmiechnął się z zadowoleniem. – Trochę techniki, trochę logiki i gotowe.

Wtedy poczułam to. Zapach. Zmarszczyłam nos i sięgnęłam po T-shirt, który właśnie odkładał do kupki. Powąchałam go. I od razu go rozpoznałam. To była jego koszulka, ta „na remonty” – brudna, śmierdząca farbą i kurzem, której nie dało się już doprać, a którą błagałam, żeby wreszcie wyrzucił.

– Co ty robisz?! – wybuchłam, nie kontrolując tonu.

– No co? – zdziwił się. – Składam. Przecież o to chodziło, nie?

– Ty… złożyłeś brudne rzeczy? – zapytałam, jakby to było zbyt głupie, żeby mogło być prawdziwe.

Wzruszył ramionami.

– A co, one takie same leżały z resztą. Myślałem, że wszystko jest już czyste.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. I wtedy poczułam, że nasz spokojny wieczór właśnie się skończył. Zanim naprawdę się zaczął.

Śmierdzące niespodzianki w szufladzie

Wszystko, co zdążył złożyć, zaczęłam rozkładać z powrotem. Odrzucałam na bok każdą sztukę, którą tylko podejrzewałam o kontakt z koszem na pranie. Zaczęło mnie nosić.

– Michał, naprawdę? Przecież tam były skarpetki po siłowni, twoje robocze spodnie, T-shirt, który śmierdzi jak piwnica w kamienicy! Ty tego nie czułeś?

– No może trochę – podrapał się po głowie – ale myślałem, że może... zapach został po suszarce. Wiesz, że nie wszystkie kapsułki pachną intensywnie.

Zamknęłam oczy. Policzyłam w głowie do dziesięciu. Nie pomogło.

– Po co się w ogóle za to zabierałeś, jak nie wiedziałeś co i jak?! – krzyknęłam. – Gdybyś chociaż zapytał!

– Przepraszam, chciałem dobrze… – mruknął, ale bez przekonania.

Wzięłam do ręki jedną z jego skarpet i podeszłam do komody. Otworzyłam szufladę. I wtedy poczułam, że wpadam w jeszcze większy szał.

– Michał… ty to wszystko już pochowałeś?! Do szuflad?! Te rzeczy, co nie wiadomo, czy były brudne, czy czyste?!

– No... żeby nie leżały na wierzchu. Przecież mówiłaś, że nie lubisz bałaganu.

– Bałaganu nie lubię, ale jeszcze bardziej nie znoszę chaosu! I brudnych ciuchów pomieszanych z czystymi! Gratuluję, naprawdę!

Nie odpowiedział. Ale widziałam, że się zamknął w sobie. Jak dzieciak, który się boi, że dostanie burę, ale dalej nie rozumie, co zrobił źle. I wtedy dotarło do mnie: to nie był zły człowiek. Tylko facet, który chyba nigdy w życiu nie ogarnął, że pranie to coś więcej niż składanie materiału.

Cisza po burzy… ale tylko chwilowa

Wieczór, który miał być wspólnym relaksem, zamienił się w ciche poruszanie się po mieszkaniu jak po polu minowym. On zniknął w sypialni, ja w kuchni. Nawet wino, które otworzyłam wcześniej, straciło smak. Stało na blacie, niedopite, jakby i ono obraziło się za ten domowy dramat. Chodziłam po salonie, zbierając pranie raz jeszcze. Tym razem osobno wszystko rozkładałam, wąchając każdy ciuch jak tropiciel. Wszystko, czego nie byłam pewna, wracało do kosza. Z każdą minutą narastała we mnie bezsilność.

– Chciałem dobrze, a znowu dostałem po głowie – mruknął z progu, gdy z kuchni niosłam kolejną herbatę, tym razem tylko dla siebie.

Spojrzałam na niego i nic nie powiedziałam. Bo co miałam odpowiedzieć? Że mnie to nie obchodzi? Że dobrze to sobie można chcieć, ale jeszcze trzeba wiedzieć, jak? Że czasem to nie brak chęci, tylko zwykła ignorancja robi więcej szkody niż pożytku? Usiadł na brzegu kanapy. Nie blisko. Tak, żeby „przypadkiem” nie dotknąć mojej nogi. Patrzył w telewizor, w którym leciały reklamy, ale był zupełnie nieobecny.

– Następnym razem nie pomogę – rzucił, jakby to miało mnie zaboleć.

– To nie chodzi o pomoc – odparłam cicho. – Chodzi o to, żeby nie robić bałaganu, nazywając go wsparciem.

Cisza między nami zgęstniała. Zawisła w powietrzu jak kurz na tych jego „złożonych” rzeczach. W tej ciszy wiedziałam jedno: ta sprawa jeszcze nie jest skończona. Ani trochę.

Granice dobrej woli

Następnego dnia wstałam wcześniej niż zwykle. Zaparzyłam sobie kawę i usiadłam przy stole, próbując ochłonąć. Czułam, że coś musi się zmienić, bo jeśli dalej każde „pomogę ci” będzie oznaczać „zrobię po swojemu i spierniczę sprawę”, to ja zwariuję. Michał też wstał wcześnie. Przyszedł do kuchni w ciszy, zerknął na mnie spod oka, ale nic nie powiedział. Zalał sobie płatki mlekiem, jakby miał pięć lat, i usiadł naprzeciwko mnie. Przez kilka minut jedynym dźwiękiem był stuk łyżki o miskę.

– Wiem, że się wkurzyłaś – powiedział w końcu.

– Tak, wkurzyłam się. Bo to nie pierwszy raz, Michał. Ty chcesz dobrze, okej. Ale ja potem sprzątam ten cały bałagan. I czuję się jak niania, a nie partnerka.

– Ale przecież się staram… – rzucił z cieniem żalu w głosie.

– Michał, ty myślisz, że jak coś zrobisz, to już masz medal za intencje. A ja potem odkrywam, że mam brudne gacie w szufladzie z upranym praniem i już nie wiem, co mam na sobie – wyrzuciłam z siebie, zanim zdążyłam się ugryźć w język.

– To może w ogóle mam ci nie pomagać? – odburknął.

– Może najpierw naucz się, co to znaczy „pomóc”, zanim się za to weźmiesz. Pomoc to nie tylko dobre chęci, to też wysiłek, żeby zrobić coś tak, jak trzeba. A nie po łebkach, byle mieć spokój.

Odsunął miskę. Wstał. Przeszedł parę kroków, zatrzymał się.

– Dobra. Następnym razem zapytam.

I to było chyba jedyne rozsądne zdanie, jakie tego dnia powiedział.

Czasem lepiej zostać przy swoim

Minęło kilka dni, zanim atmosfera wróciła do względnej normy. Nie rozmawialiśmy o tym wprost, ale coś między nami się zmieniło. On stał się trochę bardziej ostrożny, ja – trochę bardziej zmęczona, niż byłam w stanie to przyznać. Od tamtej soboty pranie składam znowu sama. Może i byłoby fajnie, gdyby robił to ze mną, ale szczerze? Wolę już ciszę i spokój niż tłumaczenie, które rzeczy są świeże, a które śmierdzą jak schowek pod schodami.

To nie jest tak, że się obraziłam. Ani że się poddałam. Po prostu przestałam liczyć na to, że on się domyśli. Jeśli kiedyś zapyta, nauczę go. Ale nie zamierzam już stawać na głowie, żeby mu tłumaczyć oczywistości. Nauczyłam się jednej rzeczy – nie każda pomoc to pomoc. Czasem to tylko źle przebrany egoizm. Bo przecież, gdyby naprawdę chciał mi ulżyć, to by się postarał, zapytał, sprawdził. A nie udawał bohatera, a potem zmykał do swojego świata, zostawiając mnie z chaosem do posprzątania.

Nie wiem, czy coś się zmieni. Może kiedyś do niego dotrze, że obowiązki domowe to nie „kobiece zajęcia”, tylko coś, co robimy razem. A może nie. Może do końca życia będzie z dumą chować śmierdzące skarpetki do czystych szuflad. Ale wtedy niech chociaż nie mówi, że robi to „dla mnie”. I może, tylko może… nauczy się, że pomoc to nie puste słowa, tylko działanie z głową. A jeśli nie – to niech mi lepiej schodzi z drogi.

Anna, 36 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama