Reklama

Z Tomkiem byliśmy zgodnym małżeństwem. Ja byłam bardziej zrównoważona i dokładna, on spontaniczny i nieco roztrzepany, ale to pozwalało nam doskonale uzupełniać się na co dzień. Dzięki mnie mąż lepiej ogarniał otaczający go chaos, a ja czasami porzucałam swoją listę z zadaniami do wykonania i dawałam się ponieść emocjom. Kłóciliśmy się sporadycznie i raczej o drobiazgi. Oboje nie potrafiliśmy długo się do siebie nie odzywać, dlatego tak zwane ciche dni w naszym domu były naprawdę rzadkością.

Do tego oboje uwielbialiśmy podobne filmy, książki i muzykę, dlatego nie było problemu ze sposobem spędzania wolnego czasu. Staraliśmy się też dawać sobie nieco wolności. Tomek raz w tygodniu umawiał się z kolegami na siatkówkę i co jakiś czas wyjeżdżał na ryby. Ja w tym czasie chodziłam na warsztaty garncarskie i robiłam sobie babskie wieczory z najlepszymi przyjaciółkami – Ewą i Agnieszką. Sielanka? No nie do końca. Żyliśmy jednak w miarę spokojnie i zgodnie.

Mieliśmy problem z planowaniem wakacji

Jedynym odstępstwem od reguły były wakacje. Gdy nadchodziło lato i terminy naszych urlopów zbliżały się wielkimi krokami, wiedziałam, że znowu będzie coroczny problem z dojściem do kompromisu. Dlaczego? Bo mi marzył się spokojny i leniwy odpoczynek, a tymczasem mój mąż, jako wolny duch, którego aż roznosiła energia, już planował, jak te dni wolne od pracy spędzić aktywnie. I jak tutaj znaleźć złoty środek?

W tym roku wcale nie było inaczej.

– Morze! Leżak, piasek, mnóstwo słońca, książka i święty spokój – oznajmiłam z przekonaniem.

– Góry. Trekking, schroniska, czyste powietrze. I zero parawanów – mruknął Tomek.

– Daj spokój. Znowu chcesz biegać po tych szlakach? Przecież byliśmy w ferie na nartach. To nie wystarczy? Tyle wymarzłam na tym stoku i zgrzałam się podczas zjeżdżania, że mam dosyć na długo. Zima była twoja, lato jest moje! – nie dawałam za wygraną.

– Jak moja? Przecież w Szklarskiej Porębie spędziliśmy dokładnie trzy dni! Uważasz, że to jest jednoznaczne z dwutygodniowym urlopem? Nie ustąpię. Nie mam zamiaru znowu stać w tych absurdalnych kolejkach po gofry, rybę i tłuste frytki, potykać się o wszędzie rozłożone leżaki i spiec skórę na czerwono.

– Spiekłeś, bo usnąłeś na słońcu. Przecież dawałam ci krem z filtrem i mówiłam, żebyś wszedł trochę do wody.

Teściowie się wtrącili

Nasza tradycyjna wojna o kierunek wakacyjny trwała w najlepsze, gdy nagle wkroczyli oni. Moi teściowie, czyli Zosia i Janusz. Para z 40-letnim stażem i niepodważalną pewnością, że wszystko wiedzą najlepiej. A my mamy ich słuchać. W końcu są starsi, a przez to i mądrzejsi, prawda? No cóż, trafili w sam środek naszej kłótni i chcieli przejąć pałeczkę rozjemców. Ani mnie, ani Tomkowi jednak to nie bardzo odpowiadało. W końcu oboje już dawno skończyliśmy osiemnaście lat i woleliśmy swoje sprawy rozwiązywać we własnym gronie. A nie z pomocą troskliwej mamusi i wymądrzającego się tatusia. Jednak wcale się na to nie zanosiło. Skoro już usłyszeli, na pewno nie ustąpią.

Zaproponowałam więc herbatę malinową i wyłożyłam na talerzyk kruche ciasteczka z marmoladą. Słodkości od zawsze były słabością mojego teścia. Teraz również widziałam, że na widok talerzyka Adamowi zaświeciły się oczy i szybko sięgnął po swoją ulubioną przekąskę. Szach i mat. Udało mi się odwrócić ich uwagę od naszych wakacji. A przynajmniej tak sądziłam. Bo nagle teściowa rzuciła mimochodem, spokojnie mieszając herbatę w swojej szklance:

A może pojedziecie z nami na działkę pod lasem? – na jej ustach zagościł sprytny uśmiech.

– Cisza, świeże powietrze, mnóstwo zieleni, własne warzywa prosto z ogródka – dodał teść, a w mojej głowie pojawiły się obrazy sielanki z reklam masła, gdzie na posmarowanej kromce tradycyjnego chleba ląduje plasterek soczystego pomidora i mnóstwo świeżo posiekanego szczypiorku.

– Ale to nie są prawdziwe wakacje – wymamrotałam nauczona, że urlop to tylko w hotelu i z pełną obsługą.

Zanim jednak się obejrzałam, walizki już były spakowane, a ja nie za bardzo miałam jak protestować.

Dom z klimatem… i pajęczyną

No cóż, na tej wiejskiej działce teścia ani ja, ani Tomasz nigdy jeszcze nie byliśmy. Wizytę zapoznawczą i coś w rodzaju parapetówki odkładaliśmy już od roku. Czyli od czasu, gdy ją kupili i zaczęli remonty. Posiadłość okazała się być ponad pięćdziesięcioletnim drewnianym domkiem, którego zapach przypominał starą szafę mojej babci. Uroczy? Tak. Funkcjonalny? Niekoniecznie. Łazienka była prowizoryczna. Zasięgu nie było nawet na wzgórzu, a do sklepu trzeba było iść całe pięć kilometrów. Przez las.

Eh, czułam się niczym na jakimś obozie harcerskim, a nie na prawdziwych wakacjach. Ostatnimi czasy z mężem jeździliśmy głównie do nowoczesnych kompleksów z wygodnymi pokojami, całodobową recepcją, basenem i pysznymi śniadaniami w cenie noclegu. Tutaj o wszystko trzeba było zadbać samodzielnie. Nie było przecież serwisu sprzątającego, śniadania w formie szwedzkiego stołu i przytulnej knajpki, gdzie moglibyśmy zamówić obiad. Albo chociaż budki serwującej rybę w panierce z surówką i frytkami.

Nie podobało mi się to

– Czujesz to powietrze? – zachwycał się Tomek. – W mieście nie ma czegoś takiego. I te ptaki śpiewające wśród koron drzew – nie miałam pojęcia, dlaczego w moim mężu nagle odezwała się dusza romantyka zakochanego w sielskich klimatach.

– Czuję też zapach gnojówki z pól – odparłam, żeby ostudzić jego zapał.

Wiem, zabrzmiało to nieco złośliwie. Naprawdę nie jestem rozpieszczona. Po prostu uważam, że poranna kawa zasługuje na ekspres, a nie na gotowanie na turystycznej maszynce rodem z lat osiemdziesiątych. A tutaj nawet nie było świeżego mleka, bo nikomu nie chciało się po nie jechać do pobliskiego sklepiku. Zresztą, ponoć on był otwarty jedynie kilka godzin z samego rana i później dopiero po osiemnastej, bo sklepowa „musi też ogarnąć szklarnię, kury i gospodarstwo” – jak stwierdziła moja teściowa.

Drugiego dnia rano zostałam wciągnięta w zbieranie agrestu. Ubrałam stare dresy, kalosze pożyczone od Renaty i ogrodnicze rękawice. Okazało się, że agrest to prawdziwa bestia uzbrojona w kolce.

– O, jak ładnie wyglądasz, córciu – zaśmiała się teściowa. – Dokładnie jakbyś się tutaj urodziła.

– Jeszcze chwila, a zamienię się w wiejską wiedźmę – mruknęłam, zdzierając kolejną rękę na krzaku.

Tego się nie spodziewałam

A potem przyszedł moment, który zapamiętam do końca życia. Siedzieliśmy wszyscy przy starym stole ustawionym pod rozłożystą lipą w ogrodzie i popijaliśmy kompot agrestowy. Nagle Tomek, mój wiecznie spięty i zapracowany mąż, spojrzał na mnie z uśmiechem.

– Wiesz, Mariolka… Fajnie tak. Bez telefonu. Bez korków. Tylko ty, ja i natura.

Zawahałam się. On się uśmiechał. Ja też. Może to przez ten kompot? A może po prostu… pierwszy raz od miesięcy rozmawialiśmy szczerze, patrząc sobie w oczy, a nie w telefon lub telewizor.

Wieczorem usiedliśmy przy ognisku. Teściowa przygotowała kiełbaski, które piekliśmy na wystruganych patykach, a nie na ruszcie. Dokładnie tak, jak w dzieciństwie. Teść wyciągnął harmonijkę – nie żartuję – i zaczął grać „Hej, sokoły”. Sąsiad spod lasu przyniósł domową nalewkę z porzeczek, a jego kura uciekła w panice, gdy Tomasz próbował ją „uratować”.

– To są moje najlepsze wakacje od lat, naprawdę – wyznał Tomek i wtulił się we mnie.

Zastanawiałam się, czy to właśnie przez tę całą prostotę nie staliśmy się znowu sobą. Nie parą ludzi z Excela, terminarzy i skróconych rozmów przy Netflixie. Ale dwojgiem zakochanych, co śmieją się z przypalonej kiełbasy i dzielą jedną łyżką konfitury.

Wróciliśmy do domu

Na odjezdne teściowa zapakowała nam „trochę przetworów”, bo oni z ojcem jeszcze zostawali na wsi. W końcu oboje byli już na emeryturze i nie musieli pędzić do bloku i swoich codziennych zajęć. W bagażniku wylądowały słoiki z kompotami, ogórki małosolne, jajka przyniesione od sąsiada, miód z pobliskiej pasieki, suszone prawdziwki i… jeden podejrzany słoik z etykietą „Niebo w galarecie”.

Tego nie otwieraj bez nas – szepnęła teściowa z tajemniczym uśmiechem.

Nie otworzyliśmy. Do dzisiaj się boję, bo nie mam pojęcia, co tak naprawdę jest tam w środku. Te wakacje nauczyły mnie jednego. Że czasami trzeba dać się porwać z codziennego życia. Bo dom z pajęczyną i sokiem agrestowym pod paznokciami może dać więcej niż hotel z gwiazdkami polecany w katalogu przez znane biuro podróży. A Tomek? Od tamtej pory codziennie robi mi herbatę z dodatkiem soku z agrestu.

Mariola, 33 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama