Reklama

Miałam dość. Miałam dość jego ciągłych telefonów, spotkań, wieczorów spędzonych z laptopem na kolanach. Patrzyłam, jak powoli tracimy kontakt – jakbyśmy byli dwoma obcymi ludźmi dzielącymi łóżko, kuchnię, rachunki.

– Słuchasz mnie w ogóle? – zapytałam pewnego wieczoru, kiedy po raz trzeci opowiadałam mu o głupim incydencie w pracy, a on mruknął coś pod nosem, wpatrzony w ekran.

– Mhm. Mów dalej – odpowiedział, nie podnosząc wzroku.

Wtedy zrozumiałam, że muszę coś zrobić

Nie dla nas. Dla siebie. Kupiłam bilety. Wynajęłam domek w górach. Schowany między drzewami, bez Wi-Fi, bez zasięgu. Wiedziałam, że będzie się wściekał, marudził. Ale może – tylko może – przypomni sobie, jak to jest być obecnym.

– Pakuj się. Jedziemy na weekend – rzuciłam, rzucając mu na kolana wydruk z rezerwacją.

Spojrzał na mnie, zaskoczony. I nie powiedział nic. Może to była jego zgoda. A może tylko poddał się temu, że w końcu musiał mnie zauważyć.

– A gdzie dokładnie jedziemy? – zapytał, kiedy minęliśmy ostatnie światła miasta.

– Dowiesz się, jak dojedziemy – odparłam, patrząc przez okno, za którym rozciągały się coraz wyższe drzewa.

Był spięty. Cała droga to było jedno wielkie cmokanie, marudzenie i sprawdzanie telefonu co pięć minut.

Cholera, zasięg znika... A co, jeśli coś się stanie w pracy? – mruknął, machając telefonem.

– To może po prostu... nic się nie stanie? Poza tym chyba masz urlop, nie? – spojrzałam na niego, zła, że znowu w pracy widzi więcej sensu niż we mnie.

Zamilkł. Zaczęło się ściemniać, droga wiła się coraz bardziej. W pewnym momencie samochód wjechał na żwir – zgrzyt pod kołami zagłuszył ciszę między nami. Przed nami pojawiła się drewniana tablica z wyblakłym napisem: „Domek pod Ciszą”.

– To tutaj? – spojrzał z niedowierzaniem.

– Mhm. Bez sąsiadów, bez internetu, bez ludzi.

Wysiadł z auta, przeciągnął się i wtedy pierwszy raz, od nie wiem jak dawna, nie sięgnął od razu po telefon. Patrzył na niebo, które było jak rozlane mleko – bez jednej chmurki, z pojedynczymi gwiazdami.

– Faktycznie... cicho tu – powiedział.

Nie odpowiedziałam. Weszłam do domku, zapaliłam światło. Drewniane ściany pachniały żywicą, w kącie stał kominek. Położyłam jego telefon do szuflady.

– Zrobisz to dla mnie? Chociaż ten weekend?

Spojrzał na mnie. I bez słowa zamknął szufladę.

Rano obudziłam się pierwsza

Przez uchylone okno wpadało zimne, górskie powietrze, pachnące żywicą i wilgocią. Przez chwilę po prostu leżałam, słuchając, jak oddycha obok. Spokojnie. Inaczej niż zwykle. Wstałam cicho, narzuciłam gruby sweter i wyszłam na ganek. Mgła sunęła po polanie jak mleczna fala. Zrobiłam kawę na kuchence gazowej i usiadłam z kubkiem w dłoniach, zawinięta w koc. Czułam, jak moje myśli zwalniają.

Po jakichś trzydziestu minutach drzwi zaskrzypiały.

– Kawy już nie ma? – zapytał zaspanym głosem, przecierając oczy.

– W kuchni. Zrób sobie. Nie mam dziś trybu „żona" – rzuciłam półżartem.

Uśmiechnął się. Tak szczerze, lekko zdezorientowany, ale prawdziwie.

– No to... może dziś ja coś ugotuję? – zaproponował, wychylając się z kubkiem.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

– Ty? Ugotujesz?

– Zupa z torebki to też zupa, nie?

Zachichotałam. Przez chwilę byliśmy znów sobą – jak kiedyś, zanim wszystko zrobiło się ciężkie i napięte.
Po śniadaniu poszliśmy w las. Bez celu, bez planu. Milczeliśmy długo, ale nie było w tym napięcia. Raczej coś jak wspólne oddychanie.

Pamiętasz, jak zgubiliśmy się wtedy w Bieszczadach? – zapytał nagle.

– I spałeś w śpiworze z moim termoforem. – Przewróciłam oczami.

– Z termoforem? Przecież to ty... – I wtedy się roześmiał.

A ja razem z nim.

Ten śmiech był jak oddech po długim nurkowaniu.

Po południu wyszliśmy jeszcze wyżej, na szlak. Stroma ścieżka wiła się między świerkami, pod nogami chrzęściły igły, a z daleka słychać było szum potoku. On szedł przodem, z plecakiem, który wzięłam tylko dlatego, żeby mógł się do czegoś przydać.

– Czuję się, jakbyśmy znów mieli dwadzieścia parę lat – powiedział, obracając się i wyciągając rękę. – Tylko że wtedy ja miałem lepszą kondycję.

– I mniej włosów, ale więcej planów – odpowiedziałam z uśmiechem, chwytając jego dłoń.

Spojrzał na mnie jakoś tak… inaczej

Jakby przez chwilę naprawdę mnie widział. Może pierwszy raz od miesięcy. Dotarliśmy na polanę, z której rozciągał się widok na dolinę. Usiadł na wielkim kamieniu i zdjął buty. Ja położyłam się obok, z zamkniętymi oczami. Czułam, jak ziemia pod plecami oddycha.

– Chciałbym tak częściej – powiedział cicho. – Bez powiadomień, bez deadline’ów, bez tego cholernego pośpiechu.

– A co cię powstrzymuje?

– Wiesz, że nie mogę tak po prostu rzucić wszystkiego.

– A ja mogę?

– Ty… chyba już to zrobiłaś, prawda?

Otworzyłam oczy. Leżał obok, patrząc w niebo.

– Jeszcze nie. Ale jeśli ty też się odważysz, to może... moglibyśmy razem?

Nie odpowiedział. Tylko chwycił moją dłoń i ścisnął ją mocno. W tym uścisku było więcej niż słowa. I przez kilka minut naprawdę wierzyłam, że jesteśmy w tym razem. Wieczorem rozpaliliśmy ognisko. Drewno trzaskało, a iskry tańczyły w powietrzu. On siedział w starym swetrze, który zwykle zakładał tylko na malowanie ścian, z butelką wina między nogami. Ja trzymałam w dłoni patyk z piekącą się kiełbaską i czułam, że to wszystko... ma sens.

– Gdybym ci wtedy nie odpisał na Tinderze, myślisz, że i tak byśmy się poznali? – zapytał nagle, spoglądając w ogień.

– Pewnie na jakimś festiwalu. Pomyliłbyś moją torbę z twoją. I zabrałabym ci bilet – odpowiedziałam, śmiejąc się.

– Albo siedzielibyśmy obok siebie w pociągu. I ty byś narzekała, że ktoś zajmuje dwa miejsca – dodał z uśmiechem.

– A ty udawałbyś, że śpisz, żeby mnie zignorować. Jak zawsze.

Wino grzało nam policzki, ale to nie ono robiło ten nastrój. Ogień, cisza i to, że po raz pierwszy od dawna naprawdę ze sobą byliśmy.

– Myślisz, że można zacząć od nowa? – zapytał po chwili. – Nie tak całkiem od zera, ale tak... z nowym pomysłem na życie?

– Myślę, że można rzucić wszystko. I kupić jakieś schronisko w górach. I piec ciasta dla turystów.

Zamilkł. Wpatrywał się w płomienie, jakby widział tam jakieś odpowiedzi.

– Wiesz, że ja tak serio? – dodałam.

Podniósł na mnie wzrok. Już bez ironii. Bez dystansu.

– Wiem. I właśnie dlatego się boję.

Nie musiał mówić więcej. Ja też się bałam. Ale tym razem... to nie było „nie”. Nazajutrz nie mieliśmy już planu. Poszliśmy po prostu przed siebie, bez mapy, bez aplikacji. Zgubiliśmy szlk po pierwszych dwóch godzinach, ale nikt się nie przejął. Było słońce, chrupiący śnieg i cisza. Taka prawdziwa, co nie męczy, tylko leczy. Zatrzymaliśmy się przy strumieniu. Usiedliśmy na zwalonym pniu.

Co byś zabrał, gdybyś musiał zostawić wszystko, co teraz masz? – zapytałam nagle.

– Twój stary kubek w kropki. I ten nóż, co zawsze jest w zmywarce, bo tylko nim da się coś pokroić. I… ciebie. – Odchrząknął, jakby sam się zdziwił tym, co powiedział.

– Ja bym zabrała twoje skarpety. Te z dziurą. I ten śmieszny album z biletami do kina.

– I tak nigdy go nie uzupełniasz.

– Ale zamierzałam.

Siedzieliśmy tak jeszcze chwilę. Świat w dolinie wydawał się nierealny – jakby istniał tylko tu, między świerkami a wodą, tylko dla nas.

– Myślisz, że to chwilowe? – zapytałam w końcu. – Że wrócimy i znów będzie jak dawniej?

– Nie chcę, żeby było jak dawniej – powiedział bez wahania. – Chcę, żeby było inaczej. Lepiej. I prawdziwie.

Tego wieczoru znów siedzieliśmy przy kominku. W dłoni trzymał notatnik, który znalazł w szufladzie. Szkicował coś.

– Co robisz?

– Mapa. Tylko taka nasza. Nie jak dojść do schroniska. Jak z niego nie wracać.

Spojrzałam na niego. I już wiedziałam.

Wróciliśmy do miasta w ciszy

Ale tym razem to nie była ta duszna, bolesna cisza jak wcześniej. To była cisza decyzji, która jeszcze się nie wypowiedziała, ale już zaczęła rosnąć między nami.

W niedzielę wieczorem usiedliśmy przy kuchennym stole. On wyjął telefon z szuflady, włączył go... i po kilku minutach znów go wyłączył.

– Nie chcę wracać do tamtego życia – powiedział spokojnie.

Nie odpowiedziałam. Wstałam, wyciągnęłam z szafki nasz wspólny notes, ten, który od lat służył jako miejsce do pisania list zakupów i zapisywania przepisów. Teraz otworzyłam czystą stronę.

– „Plan” – napisałam na górze. – Punkt pierwszy: rzucić pracę.

Spojrzał na mnie. Powoli, ale z uśmiechem. Przesunął palcem po kartce, dodał: „Punkt drugi: pojechać w góry”. I potem: „Punkt trzeci: kupić to schronisko spod Ciszy”.

Śmialiśmy się jak dzieci. A potem długo, długo siedzieliśmy w milczeniu, trzymając się za ręce.

Tydzień później złożyliśmy wypowiedzenia. Znaleźliśmy domek – nie ten sam, ale podobny. Taki, który trzeba było uratować spod rozpadu. Taki, który pachniał nowym początkiem.

Nie było łatwo. Nie było Instagramowych poranków z kawą i widokiem. Były przecieki w dachu, szczeliny w ścianach i długie wieczory z bolącymi plecami.

Ale było coś jeszcze.

Był nasz rytm.

Taki, który zaczynał się od ciszy i kończył wspólnym śmiechem.

Nie rzuciliśmy wszystkiego, żeby uciec. Rzuciliśmy wszystko, żeby wreszcie zostać. Ze sobą.

Naprawdę.

Agata, 37 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama