Reklama

Wiem, że dzieci powinny być wdzięczne rodzicom. Że wychowanie, poświęcenie, troska — wszystko to ma swoją wartość. Ale prawda jest taka, że kiedy dorastasz z matką, która za każdym razem, kiedy wyciągasz rękę po coś więcej niż chleb i pasztetową, przypomina ci, ile kosztowałaś ją życia, wdzięczność dziwnie traci na smaku.

— Ty to się chyba urodziłaś, żeby mnie wykończyć, Diana — mawiała, splatając dłonie jak do modlitwy, ale z miną, jakby składała mnie właśnie w ofierze na ołtarzu biedy.

I tak sobie żyłam, z tą moją świętą męczennicą, która pamiętała każdą złotówkę wydaną na mnie od czasu, kiedy byłam w pieluchach. A kiedy w końcu, po latach, oddałam jej wszystko, naprawdę wszystko, usłyszałam, że nie o to jej chodziło. No cudownie. Ale od początku, bo ta historia wcale nie jest taka prosta, jak by się mogło wydawać.

Nie mam nerwów

Zaczęło się, jak większość naszych rodzinnych tragedii, od obiadu. Mama wcisnęła mi talerz z ziemniakami, mielonym i buraczkami, a potem opadła na krzesło naprzeciwko mnie jak dama po przejściach. Nawet nie spróbowałam buraków, a już wszystko wisiało na włosku.

— Smakuje? — zapytała z udawaną czułością, która zapowiadała katastrofę.

— Jeszcze nie zdążyłam spróbować, mamo — odpowiedziałam, przecinając kotlet.

— Aha. No, bo wiesz, mięso to z promocji, ale i tak drogo teraz. Za wszystko trzeba płacić, nie tak jak kiedyś. Ale ty to przecież wiesz, nie? Pracujesz. Zarabiasz.

— Tak, mamo, pracuję. I dokładam się do zakupów, przypomnę — mruknęłam, wpychając sobie do ust kawałek ziemniaka, jakby mógł mnie przed nią uratować.

— Do rachunków nie — odparła natychmiast. — A prąd sam się nie płaci, Diana. Woda też nie. A ciekawe, kto płaci za twój długi prysznic każdego ranka?

— Mamo, błagam, nie zaczynaj znowu...

— Ja tylko mówię, jak jest. — Wzruszyła ramionami i wbiła widelec w buraczki z taką złością, że aż prysnęło na obrus. — Przecież nie będę milczeć, skoro widzę, że ty nie masz sumienia.

— Mam sumienie, tylko nie mam nerwów — odparłam.

Mama wstała od stołu zbyt gwałtownie, jakbym właśnie powiedziała coś potwornego.

— Tak mnie traktujesz po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam?! Ja cię sama wychowałam! Sama! Bez ojca, bez pomocy!

— No właśnie — westchnęłam. — Słyszałam to już tyle razy, że chyba powinnam to sobie wydrukować i powiesić nad łóżkiem.

— Ty do piekła trafisz za te słowa — rzuciła i wyszła z kuchni, zostawiając mnie z mielonym, którego już nawet nie chciało mi się jeść.

To nie o te dwa złote chodziło

Miałam siedemnaście lat, kiedy pierwszy raz usłyszałam, że każda złotówka się liczy. Matka powiedziała to wtedy, gdy poprosiłam ją o dwa złote — na zeszyt i zupkę chińską. Dosłownie dwa złote.

A nie masz swoich? — zapytała, nie odrywając wzroku od serialu.

— Mamo, nie mam. Kupiłam dziś bilet miesięczny.

— No właśnie. To po co ci był miesięczny, jak masz tylko dwa przystanki do szkoły?

— Bo jak pada, to nie chcę iść pieszo.

— Ja całe życie chodziłam pieszo. Nawet jak rodziłam ciebie, to szłam z buta na pogotowie powiedziała z dumą, jakby to był jakiś konkurs.

— Znowu zaczynamy — mruknęłam i sięgnęłam po portfel, licząc na cud.

W środku: dziesięć groszy i paragon z kebaba sprzed dwóch tygodni.

— No mamo, daj mi te dwa złote — jęknęłam, przywiedziona do ostateczności. — Jutro oddam. Dzisiaj już nie zdążę na korepetycje, jak pójdę do domu koleżanki pożyczyć.

— A skąd ty jutro niby będziesz mieć?

— Odłożę z drugiego śniadania. Zjem tylko bułkę.

— Dziecko, dziecko... — westchnęła, wyciągając portfel z szuflady. — Człowiek się dla was poświęca, życie oddaje, a wy to tak... jakby się należało.

— To tylko dwa złote, mamo, nie przeszczep nerki — rzuciłam, zanim zdążyłam się ugryźć w język.

Zmroziła mnie wzrokiem.

— W twoim wieku byłam już po technikum i pracowałam. Ty się tylko uczysz i jeszcze wybrzydzasz.

— Masz rację. Dobrze, że nie włóczę się po nocach i nie palę — odpowiedziałam sucho.

— I niewdzięczna jesteś do tego.

Wtedy wiedziałam, że to nie o te dwa złote chodziło.

Zapadła cisza

Dorosłość przyszła razem z etatem i umową o pracę. Pierwsza wypłata: 2640 na rękę. Przyniosłam mamie tulipany i czekoladki. Naprawdę chciałam jej podziękować. Ucieszyła się, ale tylko przez chwilę.

— To teraz już będziesz się dokładać do wszystkiego, tak? — zapytała, ledwie rozwiązała wstążkę na bukiecie.

— No jasne. Będę ci przelewać co miesiąc. Tak, żeby ci było lżej — uśmiechnęłam się. — Myślałam o pięciuset złotych.

— Pięćset? — Uniosła brew. — Ciekawe... A ile zarabiasz?

— Dwa sześćset z hakiem. No, ale muszę mieć coś na bilet, jedzenie, ubrania...

— I paznokcie, fryzjera, tusz do rzęs. No tak. Zapomniałam, że teraz wszystko takie ważne. A ja jak wyglądałam w twoim wieku? Jak cień człowieka. Ale to nic.

— Mamo...

— Spokojnie — przerwała mi. — To twoje pieniądze. Ja tylko pytam z ciekawości.

— To nie z ciekawości, tylko żeby ponarzekać. Jakbym ci przyniosła dwa tysiące, i tak by było za mało.

— Diana, nie przesadzaj. Ja cię tylko uczę życia.

— Życie to ja mam w pracy. Tutaj to teatr jednego aktora.

— Aktorki, kochana — poprawiła mnie z uśmiechem, którego nie odwzajemniłam. — I zapamiętaj: jak pożyczysz komuś pieniądze, to wtedy poznasz, kto naprawdę coś znaczy. Bo jak oddaje, to znaczy, że szanuje.

— Okej, czyli... ty mi oddałaś wszystko, co we mnie włożyłaś?

Zapadła cisza.

— Dziecko, ja ci dałam miłość.

— A ta ma jakąś wartość rynkową? — Wyszłam do swojego pokoju. I już wiedziałam, że nie ma takiej kwoty, która by się z mamą opłacała.

Nie wiedziałam, co powiedzieć

Dwa lata później mama dostała wypowiedzenie z pracy. Zamknęli sklep, w którym siedziała za ladą całe życie. Była wściekła, ale nie przyznała się, że ją to boli. Tylko coraz częściej chodziła w szlafroku do południa i grzebała w starych rachunkach, jakby szukała sensu życia w opłaconych fakturach.

— Mamo, mogę ci pomóc. Przejrzę ci CV, wyślę coś.

— A po co? Żeby jakiś smarkacz mi mówił, co mam robić? W tym kraju starych ludzi mają za nic. Po co się starać? I tak tylko człowiek tyra, a potem mu dziękują... jak psu.

— Ale coś trzeba robić, nie? Może choć na część etatu? Żebyś miała swoje pieniądze.

— Mam ciebie — rzuciła z uśmiechem, ale z tą swoją miną „żartuję, ale nie do końca”.

I tak się zaczęło. Przelewałam jej co miesiąc osiemset złotych. Potem tysiąc. Potem, gdy zachorowała na nadciśnienie, płaciłam za leki. Kiedy złamała rękę — opłaciłam rehabilitację. Nie narzekałam. Naprawdę chciałam pomóc. Aż w końcu któregoś dnia usiadłam przy niej na kanapie, wyciągnęłam kartkę i powiedziałam:

— Mamo, zrobiłam podsumowanie. W ciągu dwóch lat przelałam ci prawie trzydzieści tysięcy. Chciałam, żebyś wiedziała, że to wszystko było z serca. Oddałam ci, co mogłam.

Spojrzała na mnie z tym swoim klasycznym grymasem rozczarowania.

— Diana, ty nic nie rozumiesz.

— A co tu rozumieć? Zawsze mówiłaś o każdej złotówce. No to masz. Czuję się, jakbym spłaciła dług.

— Ale ja nie chciałam pieniędzy — powiedziała cicho. — Chciałam, żebyś była blisko.

— Przecież mieszkamy razem.

— Ale ty jesteś nieobecna. Ty mnie nie kochasz. Ty tylko płacisz.

Patrzyłam na nią i nie wiedziałam, co powiedzieć. Bo chyba pierwszy raz w życiu... to ona miała rację.

Nie wytrzymałam

Od tamtej rozmowy minął tydzień. Niby wszystko było jak dawniej — mama smażyła swoje naleśniki z jabłkami, narzekała na pogodę i polityków. Ale coś wisiało w powietrzu. Jak kurz, którego nie widać, dopóki przez okno nie wpadnie światło.

— Diana, ugotowałam zupę. Twoją ulubioną — rzuciła z kuchni.

— Dzięki — odpowiedziałam, nie podnosząc wzroku znad laptopa.
Usiadłam przy stole. Nalewała zupę, jakby to był jakiś rytuał pojednania. Nie patrzyła mi w oczy.

— Pamiętasz, jak miałaś cztery lata i wleciałaś na rowerze w staw?

— Jasne. Myślałam, że się utopię. — Uśmiechnęłam się słabo.

— A ja myślałam, że serce mi pęknie. Biegłam jak wariatka. Wskoczyłam w te glony bez zastanowienia. Jakby mi nogi same kazały.

— Wiem, mamo. Wiem, że mnie kochałaś. I pewnie dalej kochasz... tylko jakoś po swojemu.

— A ty mnie?

Zamarłam z łyżką w połowie drogi do ust.

No przecież... oczywiście.
– Nie, Diana. Nie „oczywiście”. Ty jesteś ze mną z obowiązku. Jak urzędnik, co przychodzi raz na miesiąc sprawdzić, czy stara nie leży trupem.

— To niesprawiedliwe. Oddałam ci tyle...
– Pieniędzy. Tak. Ale serca nie bardzo. Jakbyś próbowała mnie kochać, ale ci nie wychodziło.

Nie wytrzymałam. Wstałam od stołu.

— Mamo, ile razy mam ci mówić, że robię, co mogę?! Może nie jestem taka ciepła, jak ty byś chciała, ale jestem tu! Przecież jestem!

Spojrzała na mnie z tym swoim spokojem, który miał w sobie coś z rezygnacji.

— Jesteś. Ale chyba nigdy nie byłaś naprawdę.

I wtedy zrozumiałam. Długu, o którym mówiła mama, nie da się spłacić przelewem ani nawet obecnością. Tylko czymś, czego sama się jeszcze nie nauczyłam: bliskością.

Roześmiałyśmy się obie

W weekend zabrałam ją na spacer. Do parku, gdzie chodziłyśmy, gdy byłam dzieckiem. Siedziałyśmy na tej samej ławce przy stawie. Mama miała termos z herbatą malinową, ja przyniosłam jej drożdżówkę z serem. Przez chwilę tylko patrzyłyśmy na kaczki.

— Dziwnie tak, co? — odezwałam się pierwsza.

— Co dziwnie?

— Że siedzimy razem. Bez kłótni.

— Może starość mnie zmiękczyła — uśmiechnęła się lekko. — A może ty zaczynasz dorastać.

Parsknęłam.

— Mam trzydzieści siedem lat, mamo. Trochę późno na dorastanie.

— Na bliskość nigdy nie jest za późno — powiedziała cicho i spojrzała na mnie.

Patrzyłam w jej zmęczone oczy i pomyślałam, że może faktycznie nie chodziło o pieniądze, rachunki, obiady. Może o coś znacznie prostszego.

— A ty mnie kochasz, mamo?

Zaskoczyłam ją. Widziałam, jak jej broda drży.

— No pewnie, że tak. Nawet jak mnie doprowadzasz do szału — odparła z uśmiechem.

— Bo ja ciebie też, wiesz?

— Wiem, dziecko. Tylko nie mów tego tak rzadko, bo jeszcze uwierzę, że to jedynie za te osiemset miesięcznie.

Roześmiałyśmy się obie. I w tej jednej chwili, na tej jednej ławce, po tylu latach naprawdę czułam, że jestem jej córką. Nie urzędnikiem, nie petentką, a po prostu kimś, kto może trzymać jej dłoń i już niczego nie musi oddawać. Bo są długi, których nie spłaca się gotówką, tylko obecnością. I czasem.

Diana, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama