Reklama

Moja mama zupełnie nie rozumiała tego, co robię. Dla niej malowałam jakieś wzorki na paznokciach, oglądając w międzyczasie seriale. Początkowo moje zajęcie traktowała z przymrużeniem oka. Niczym nieszkodliwą zabawę. Z czasem zaczęła się coraz bardziej niecierpliwić i twierdzić, że powinnam znaleźć sobie normalną pracę, która da mi pieniądze, a nie bawić się niczym mała dziewczynka.

– Ty znowu robisz te paznokcie? – jęknęła mama z wyraźną nutką zniecierpliwienia w głosie.

Tylko rzuciła okiem przez ramię, a już miała gotowy komentarz. Do tego, oczywiście zgryźliwy.

– Może byś się w końcu za coś normalnego wzięła? Ile można tak bezproduktywnie się bawić? Nie tak cię wychowałam. Nawet Aśka od pani Krysi właśnie zaczęła robotę w sklepie. Może to nie jakaś oszałamiająca kariera, ale dziewczyna ma umowę, wszystkie składki i urlopy. A przecież doskonale pamiętasz, że zawsze uczyła się gorzej od ciebie – zakończyła swój wywód, przewracając oczami.

Matka tylko mnie krytykowała

Siedziałam przy kuchennym stole, jak co dzień, z lampą, frezarką, pędzelkiem i klientką z sąsiedztwa. Zamiast się tłumaczyć, odpowiedziałam najspokojniej, jak potrafiłam:

Przecież pracuję, mamo.

Ona tylko przewróciła oczami.

Malowanie paznokci to nie praca – westchnęła ciężko. – W twoim wieku ja już miałam etat w urzędzie i ciebie na głowie. A ty? Serial, telefon i pazury! No ludzie kochani, ile tak można? Zmarnujesz sobie życie.

– Mamo, daj spokój… – próbowałam ją uciszyć, bo moja klientka wyraźnie czuła się zażenowana tym, że trafiła w sam środek naszej rozmowy.

– Nie daj spokój, tylko ktoś wreszcie musi ci to powiedzieć. Tylko te lakiery ci w głowie i jakieś inne bzdury – marudziła, wyraźnie się nakręcając. – I do tego jeszcze te zdjęcia. Boże kochany, kto to widział, żeby wciąż pstrykać fotki pazurów. Dziecko, to naprawdę już przestaje być normalne. Rozumiem, gdybyś miała piętnaście lat – zakończyła, machając ręką i wyszła z kuchni z kubkiem herbaty, którą zdążyła sobie w międzyczasie zaparzyć.

Mam wziąć się do prawdziwej pracy

Od kiedy rzuciłam studia (po dwóch kierunkach, na których zasypiałam z nudów), mama nie mogła się pogodzić, że „nie zrobię kariery jak trzeba”. Dla niej kariera oznaczała klucz do biura, grzeczny kostium, włosy spięte w schludny koczek i kanapkę w pudełku pakowaną codziennie rano. A dla mnie? Kolory, fantazyjne wzorki i kobiety, które przychodzą z szarymi dłońmi, a wychodzą z ogromnym uśmiechem na twarzy, bo nagle czują się piękne.

Już dawno odkryłam w sobie talent i nie chciałam go zmarnować. Nie miałam najmniejszego zamiaru kończyć studiów na kierunku, który mnie zupełnie nie interesuje i na całe życie zagrzebać się w papierach w jakimś biurze. Rachunkowość, którą studiowałam jaką pierwszą, zupełnie mnie nie zainteresowała. Administracja również. Dla mnie to były po prostu nudy. Nie miałam najmniejszej ochoty śledzić zmian w przepisach i całymi dniami wstukiwać liczb do odpowiednich tabelek w programie komputerowym.

Marzyło mi się otworzenie własnego salonu stylizacji paznokci. Śledziłam nowe trendy, doskonale znałam najlepsze produkty i potrafiłam tworzyć prawdziwe cudeńka. Zdążyłam też skończyć kilka szkoleń ze zdobienia, które dały mi porządną dawkę branżowej wiedzy.

Przygotowałam dobry plan

A te zdjęcia pstrykałam nie dla zabawy, ale żeby wstawiać na mój biznesowy profil na mediach społecznościowych. Wszystkie fotki zdobywały mnóstwo komentarzy i polubień. Klientki twierdziły, że mam talent i zaczęły polecać sobie moje usługi. Właśnie się rozkręcałam i nie miałam zamiaru rezygnować z marzeń tylko, dlatego że moja matka zupełnie nie rozumiała tego, co robię i cały czas ciosała mi o to kołki na głowie. No słowo daję, ta kobieta była niemożliwa. Przecież tyle razy próbowałam jej wytłumaczyć, że pracuję, a ona dalej swoje, że marnuję życie na malowanie pazurów i oglądanie seriali.

– Dobrze, to co dzisiaj robimy? – zapytałam ciepło klientkę, zerkając na jej krótkie paznokcie.

– Pastelowy róż i serduszka. Jak zawsze! Kocham ten styl – uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie.

Również uśmiechnęłam się. Pamiętałam, co najbardziej lubi.

Zrobiłam jej paznokcie jak dla księżniczki. Ten styl wyraźnie pasował do jej jasnych włosów i delikatnej urody. Wzięłam 80 złotych (plus dychę napiwku) i już myślałam, że będę mieć chwilę dla siebie, ale nie.

Miałam tego powyżej uszu

Mama znowu przydreptała do kuchni. No tak, zauważyła, że dziewczyna już poszła i przyszła kontynuować swoje wywody.

– A nie myślałaś, żeby pójść na jakiś kurs? Księgowość? A może chociaż sprzedawca albo recepcjonistka? Jeśli już nie chcesz kończyć tych studiów, to dajmy spokój. Chociaż sądzę, że ci się zwyczajnie nie chce, bo w liceum całkiem dobrze się uczyłaś.

– Mamo, proszę… – wyjęczałam, nie mając najmniejszej ochoty na dalszą rozmowę.

Tymczasem ona, zupełnie niezrażona, kontynuowała:

– Przypomniałam sobie, że córka Jadzi, wiesz, tej od nas z biura, skończyła kurs recepcjonistki i udało się jej zaczepić w hotelu. Pracuje na nocki, ale całkiem dobrze zarabia – paplała po swojemu. – Ty nieźle znasz angielski, myślę, że po kursie też by cię przyjęli. Nawet bez ukończenia turystyki – zawiesiła głos, jakby to, że zrezygnowałam ze studiów, było nie tylko najgorszą decyzją w moim życiu, ale i jakimś prawdziwym przestępstwem, za które powinni zamykać w więzieniu.

– Mamo, zarobiłam dzisiaj 240 złotych – przerwałam jej bezceremonialnie, bo już naprawdę miałam dosyć tych jej opowieści o innych ludziach.

– I co z tego? Bez ZUS-u, bez umowy. A jak zachorujesz? Co wtedy niby zrobisz?

Wzruszyłam ramionami.

– Zachoruję? To będę robić paznokcie w maseczce. Jaki problem? – wycedziłam ze złością, całkowicie już tracąc do niej cierpliwość.

Zarabiałam lepiej niż w niejednym biurze

Prawda jest taka, że przez długi czas sama nie wiedziałam, dokąd mnie to wszystko zaprowadzi. Najpierw to było tylko „malowanie paznokci koleżankom”. Potem koleżanki przyprowadziły swoje mamy. Mamy – sąsiadki. Sąsiadki – koleżanki z pracy. I tak jakoś się rozrosło. Aż któregoś dnia, jak wpadłam na pomysł z Instagramem, poszło lawinowo. Klientki zaczęły się zapisywać na dwa tygodnie do przodu. Teraz cały czas już miałam pełne obłożenie i nie musiałam martwić się o kolejne zlecenia.

Tylko… Tylko tak naprawdę nikt tego nie traktował serio. Zwłaszcza moja własna matka.

Ale wiecie co? W końcu stwierdziłam, że mam tego dość. Idę na całość. Zarejestrowałam działalność, kupiłam nową frezarkę, zamówiłam fartuszek z logo „Julita Nails” (tak, moim zdaniem Julita, brzmi bardziej luksusowo niż Julia, sorry mamo) i ruszyłam w miasto jako mobilna stylistka. Walizka, lampa, lakiery – wszystko miałam w aucie.

Pewnego dnia przyszło pismo z urzędu. Oficjalnie poinformowano mnie, że przyszedł czas na roczne rozliczenie podatkowe. Siedziałam, patrzyłam na te wszystkie dokumenty i doszłam do wniosku, że nic nie rozumiem. Co to jest PIT-36? A dlaczego niby mam coś dopłacać, skoro mam „dochodowy minus kosztowy”? I co to znaczy „odliczenie ZUS-u”?

Wtedy, z bólem serca, poszłam do mojej mamy.

– Mamo… pomożesz mi z rozliczeniem podatku? – muszę szczerze przyznać, że ta prośba przyszła mi z wielkim trudem.

Spojrzała na mnie, jakbym poprosiła ją o wypełnienie dokumentów dla NASA.

– A co, pazurki nie wiedzą, gdzie wpisać kwotę przychodu?

– Bardzo śmieszne – powiedziałam, uświadamiając sobie, że naprawdę potrzebuję jej wsparcia. – Proszę – dodałam już cieplejszym głosem, a ona wyciągnęła rękę w moją stronę i wzięła dokumenty, które jej podałam.

Usiadłyśmy razem przy kuchennym stole. Tym samym, przy którym zwykle prowadziłyśmy dyskusje o bezsensie mojego zajęcia polegającego na malowaniu pazurków, jak zawsze wyrażała się mama.

Zaczęła wszystko dokładnie czytać, studiować, wpisywać liczby. Widziałam, że się skupiła. Zawsze tak robiła, gdy pracowała nad rozliczeniami dla klientów, które czasami przynosiła do domu. I nagle zobaczyłam, jak marszczy czoło. Nie byłam pewna, co powie.

To ty tyle zarobiłaś? Naprawdę?

– No tak.

– I to wszystko legalnie? Na faktury? Paragony?

– No a jak? Ja w to wchodzę na serio, nie będę robić na czarno.

Mama spojrzała na mnie inaczej. Chyba pierwszy raz zobaczyła, że to nie tylko „pazury i seriale”, tylko praca. Prawdziwa. I moja własna.

– Wiesz co… – powiedziała po chwili. – Jak chcesz, mogę to robić na stałe. Te PIT-y, faktury, ZUS-y. W końcu się na tym znam.

Spojrzałam na nią z szeroko otwartymi oczami.

– Ty? Chcesz pracować ze mną?

– A czemu nie? Ty malujesz pazury, ja liczę. Idealny duet – starała się zachować powagę, ale wyraźnie widziałam, że drgają jej kąciki ust.

Nie wierzyłam, że mówi poważnie. Ale zgodziłam się. W końcu rodzina jest od tego, żeby się wzajemnie wspierać, prawda?

Dzisiaj mamy firmę we dwie

Ja robię paznokcie, uczę kursantki, prowadzę warsztaty, media społecznościowe. Mama ma swoje biurko, Excela, teczki i terminy. I wiecie co? Mamy wreszcie spokój. Bez narzekania. Bez „weź się do roboty”. Bo wzięłam się do tej roboty. Tylko że nieco inaczej niż mama myślała. Po prostu po swojemu.

Ostatnio weszłam do kuchni i zobaczyłam, że mama siedzi i coś pisze w zeszycie.

– Julka, a może byś mi zrobiła te beżowe z wczoraj? Ładne były.

– Jasne, ale wystawię ci fakturę – rzuciłam ze śmiechem.

– I dobrze. Ja nigdy nie zamawiam żadnej usługi na czarno – odpowiedziała. – Chcę wspierać polską przedsiębiorczość – mrugnęła do mnie okiem.

Teraz śmiejemy się razem. Bo w końcu obie zrozumiałyśmy jedno. Że czasami największy sukces i przepis na udane życie może kryć się w tym, co innym wydaje się tylko niepoważną zabawą.

Julia, 26 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama