Reklama

Gdybyś mnie zapytał, jaka była moja mama, odpowiedziałabym: surowa, krytyczna, wiecznie niezadowolona. I pewnie nie byłabym w stanie dodać nic więcej, choć przecież to ona mnie wychowała, karmiła, ubierała, odprowadzała do przedszkola. A mimo to w mojej pamięci zapisała się głównie jako ta, która wszystko wiedziała lepiej.

Miała wieczne pretensje

– Co z tego, że cię chwalą w szkole, skoro twoja spódnica wygląda jakbyś ją wyciągnęła z kosza na pranie? – rzuciła, gdy miałam dwanaście lat i wróciłam do domu z wyróżnieniem za konkurs recytatorski.

Nie pamiętam ani jak wyglądała ta spódnica, ani jaki był wiersz. Pamiętam tylko to jedno zdanie. I to uczucie. Zawsze miałam wrażenie, że nie spełniam oczekiwań. Nieważne, jak bardzo się starałam, zawsze coś było nie tak.

Kiedy wybrałam liceum humanistyczne, usłyszałam, że z tego chleba nie będzie. Kiedy zakochałam się w Maćku, zrobiła z tego dramat, bo on był po technikum, a nie po maturze w porządnym liceum. Kiedy w końcu wyprowadziłam się do kawalerki, mama przyjechała w odwiedziny tylko raz. Potem przez lata wypominała, że nikt nie zaprosił jej na herbatę.

Nasze święta wyglądały zawsze tak samo: pięć minut ciszy, dziesięć minut rozmów o pogodzie, a potem atak. Najpierw były pytania: czy mam kogoś, czy planuję dziecko. Potem komentarze: że jestem za chuda, że ona w moim wieku już miała męża i dwoje dzieci. Tylko dlatego, że po trzydziestce nie miałam obrączki, czułam się jak nieudana wersja kobiety w oczach własnej matki.

Oddaliłyśmy się

Spotkania były coraz rzadsze, telefony krótsze, rozmowy bardziej mechaniczne. A jednak kiedy zadzwonili z informacją ze szpitalna, że matka nie żyje, poczułam wyrzuty sumienia. Bo przecież mogłam coś zmienić. Odpisać na jedną z jej wiadomości, oddzwonić, spróbować się pogodzić. Może wtedy udałoby się odczarować te wszystkie lata.

W telefonie mam nieprzeczytane wiadomości od niej. Wciąż tam są. Czasem czytam je przed snem i mam ochotę rzucić tym telefonem o ścianę. A potem tulić go do serca.

Kiedyś pojechałam do niej. To była jedna z tych wizyt z obowiązku – sobota, wolne popołudnie, a ja zamiast leżeć z książką, stałam w kuchni matki i obierałam ziemniaki. Nie mówiłyśmy zbyt wiele. Ona siedziała przy stole, popijała herbatę z kubka z wyblakłym napisem „Najlepsza mama na świecie”, który kiedyś sama jej kupiłam. Gorzki prezent z czasów, gdy jeszcze wierzyłam, że możemy się dogadać.

– Ty to chyba nie planujesz już mieć dzieci, co? – zapytała znienacka, nie patrząc na mnie.

Wiedziałam, że to pytanie padnie. Padało zawsze. Zmieniał się tylko ton.

– Mamo, czy naprawdę musimy znowu o tym rozmawiać? – próbowałam zachować spokój.

– A co, mam milczeć? Czas leci. Kobieta ma swoje lata. Niektórych rzeczy się nie przeskoczy. Jak się nie ma dziecka, to się w życiu nie spełnia. Taka prawda. Nie chcę cię martwić, ale to się źle skończy. Samotność to nie żarty.

Nie odpuszczała

Oparłam się o blat i wzięłam głęboki oddech. Czułam, jak coś we mnie narasta.

– Naprawdę myślisz, że jestem nieszczęśliwa, bo nie mam dziecka? Że moje życie nie ma wartości? A może po prostu nie potrafisz zaakceptować, że nie jestem taka jak ty?

Spojrzała na mnie z cieniem politowania. Ten wzrok znałam aż za dobrze.

– Ty zawsze musisz być inna. Wszystko odwrotnie. Zamiast wziąć przykład z innych, to wymyślasz jakieś swoje ścieżki. Tylko że na końcu tych ścieżek nikogo nie ma.

Wtedy puściły mi nerwy.

– Może dlatego jestem sama, bo całe życie słyszałam, że jestem niewystarczająca? Może dlatego nie chcę nikogo, bo nigdy nie czułam, że ktoś mnie po prostu kocha bez warunków? Może lepiej byłoby, gdybyśmy w ogóle się nie znały?

Cisza, która zapadła, była głośniejsza niż wszystkie nasze kłótnie razem wzięte. Matka wstała powoli, bez słowa wzięła swoją herbatę i wyszła z kuchni. Usłyszałam trzaśnięcie drzwi od sypialni. Nie pożegnała się. Ja też nie próbowałam jej zatrzymać.

Kłóciłyśmy się

Po powrocie do domu chodziłam z kąta w kąt, nie mogąc się uspokoić. Wiedziałam, że powiedziałam coś okrutnego. Ale przecież ona też nie była bez winy. Czy naprawdę byłam aż tak niesprawiedliwa? Jedno było pewne – tamte słowa nie miały już odwrócenia. I wcale nie przyniosły mi ulgi.

Na pogrzebie nie płakałam. Stałam przy trumnie i czułam się jak statystka na własnym filmie. Wszyscy oczekiwali łez – sąsiadka patrzyła z ukosa, kuzynka z Radomia ocierała oczy chusteczką, nawet ksiądz miał minę pełną współczucia. A ja nic.

Początkowo myślałam, że to szok. Ale im dłużej trwała ceremonia, tym bardziej docierało do mnie, że to nie jest szok. Nie chciałam jej śmierci, ale dotarło do mnie, że już nie musiałam się z nią kłócić, tłumaczyć, udawać. Nie musiałam więcej słuchać, że coś robię źle.

Nic nie czułam

Kiedy nad grobem podano mi garść ziemi, zamiast rzucić ją na trumnę, zacisnęłam dłoń i odwróciłam się. Wtedy podeszła do mnie Basia, siostra cioteczna. Objęła mnie ramieniem.

– Jak się czujesz?

– Wolna… i pusta – odpowiedziałam.

I rzeczywiście tak było. Ten konflikt, ta wieczna wojna – to była część mnie. Przeciwniczka zniknęła, ale razem z nią zniknęło coś, co mnie definiowało. Kim byłam teraz?

Nie mogłam spać. Leżałam w łóżku, patrząc w sufit, aż w końcu sięgnęłam po stary telefon. Ten, którego już nie używałam. Zaczęłam przeglądać wiadomości od matki. Większość była taka, jak się spodziewałam. „Nie rozumiem, jak można nie gotować zupy w tygodniu. Co ty jesz, dziecko?”.

Ale im dalej przewijałam, tym więcej pojawiało się innych wiadomości. „Może przyjedziesz w weekend?”. „Byłam dziś w parku, przypomniało mi się, jak biegałaś tam z tym chłopakiem, co miał krzywe zęby”.

A potem jedna, krótka. Ta, którą przeczytałam po raz pierwszy dopiero teraz. „Przepraszam, że mi nie wyszło. Nie umiem inaczej”.

Zamknęłam oczy i poczułam, jak pieką mnie powieki. Milczałam wtedy. Nie odpisałam. Czekałam, aż znowu się postara. A kiedy się postarała – zignorowałam.

Miałam wyrzuty sumienia

Dlaczego zawsze musiałyśmy się ścigać, która bardziej zrani tę drugą? Dlaczego czekałam, aż ona przeprosi, ale nie umiałam przeprosić sama? Nie było już na to odpowiedzi. Był tylko telefon i słowa, które przyszły za późno.

Mieszkanie matki pachniało proszkiem do prania i lawendą. Weszłam tam, by przejrzeć to, co zostawiła. Na początku szło mi szybko: szafki, szuflady, kartony. Wyrzucałam, układałam, pakowałam. Dopiero na dnie komody w sypialni znalazłam pudełko.

Zwykły karton po butach. Otworzyłam go bez przekonania. W środku były moje rysunki z podstawówki, wycinki z gazet z konkursów, zdjęcia z przedszkola, nawet kartka z życzeniami na Dzień Matki, zrobiona przeze mnie, krzywo wycięta, z serduszkiem i podpisem: „Kocham Cię, mamo”.

Nie spodziewałam się

Na samym dnie – kartka w kratkę. Odręczne pismo, znane mi aż za dobrze. Niedokończony list.

„Moja Dorotko, wiem, że trudno być moją córką…”. Dalej nie było nic. Kilka słów, jakby napisanych w pośpiechu albo między łykami herbaty. Przeczytałam to kilka razy, próbując zrozumieć, co chciała dalej napisać, co chciała mi powiedzieć i dlaczego nie zdążyła.

Łzy kapały mi na kolana, a ja nie robiłam nic, żeby je powstrzymać. Czułam się oszukana przez czas. Jakby ktoś mi ukradł ostatnią szansę.

Zamknęłam pudełko, ale list zostawiłam na wierzchu. Zatrzymam go. Nie jako pamiątkę, ale jako przypomnienie, że nie warto czekać z mówieniem ważnych rzeczy. Bo czasem po prostu się nie zdąży.

Dorota, 38 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama