Reklama

Zanim moje życie rozpadło się na kawałki, byłam dziewczyną, która próbowała spełnić wszystkie oczekiwania. Żyłam według zasad, które nie były moje. Codziennie budził mnie dźwięk starego budzika, potem herbata bez cukru i rozłożony na stole „Dzienniczek duchowy”, do którego miałam wpisywać swoje codzienne postępy w drodze ku świętości. Tak przynajmniej mówiła mama.

Była surowa

Matka była kobietą twardą. Miała zasady, a przede wszystkim miała swoją wersję Boga – surową, milczącą i nieustannie niezadowoloną. Chyba nigdy nie widziałam jej uśmiechniętej tak po prostu. Tylko wtedy, gdy podczas kazania ksiądz mówił o pokorze albo posłuszeństwie, kiwała głową z satysfakcją. Jakby świat znów stanął we właściwym porządku.

Ja w tym wszystkim próbowałam znaleźć choć odrobinę przestrzeni dla siebie. Kochałam literaturę, uwielbiałam nocne rozmowy z koleżankami w akademiku, chociaż rzadko mogłam sobie na nie pozwolić – mama dzwoniła punktualnie o 21. Jeśli nie odebrałam, po chwili przychodziły SMS-y: „Julia, gdzie jesteś? Czy coś się stało?”, „Pamiętaj, że diabeł czuwa nocą”.

Studiowałam filologię polską i pracowałam na pół etatu w księgarni. Wszystko zorganizowane, przewidywalne, bezpieczne. A przynajmniej tak to wyglądało na zewnątrz. I wtedy pojawił się Marek.

Bałam się jej

Nie był ani specjalnie przystojny, ani przesadnie elokwentny, ale miał coś, czego wtedy potrzebowałam najbardziej – ciepło. Patrzył na mnie, jakby widział coś więcej niż tylko „dobrą dziewczynę”. Mówił, że jestem zabawna, że mam piękne oczy i że lubi, kiedy czytam mu wiersze, nawet te, których sam nie rozumie.

Nie powiedziałam mamie o Marku. Wiedziałam, że nie zaakceptuje nikogo, kto nie jest gorliwym katolikiem, kto nie chodzi na mszę codziennie i nie mówi „Szczęść Boże” zamiast „dzień dobry”. A Marek był normalny i właśnie dlatego nie miałby szans. Nasz związek był jak sekretne życie i przez chwilę czułam się w nim naprawdę wolna. Do czasu, kiedy zobaczyłam dwie kreski na teście.

Usiadłam wtedy na zimnej podłodze w łazience i patrzyłam na swoje odbicie w lustrze. „Jak ja mam jej to powiedzieć?” – powtarzałam w myślach, a łzy same spływały mi po policzkach. Kiedy wreszcie odważyłam się do niej pojechać, nie miałam wyjścia.

– Mamo… muszę ci coś powiedzieć. Jestem w ciąży – powiedziałam w końcu. Głos mi się załamał na ostatnim słowie.

Przeklęła mnie

Przez chwilę milczała. Patrzyła na mnie, jakbym właśnie wyznała największy grzech. Potem odsunęła krzesło i wstała.

– Zawiodłaś Boga i mnie – powiedziała powoli, bez cienia emocji. – Nie mogę ci pomóc, jeśli tak się stoczyłaś.

– Mamo, proszę, posłuchaj mnie… – próbowałam złapać ją za rękę, ale się cofnęła.

– Nie wracaj tu, dopóki nie naprawisz tej sytuacji. W tym domu nie ma miejsca na grzech i hańbę.

– Naprawić? Co mam niby zrobić? Udawać, że to się nie wydarzyło? – głos mi drżał, a oczy piekły od łez.

– Nie mam córki, która grzeszy – odpowiedziała. – Wychowałam cię inaczej. Byłam przy tobie całe życie, miałam nadzieję, że będziesz inna.

Zatkało mnie. To nie była rozmowa, to był wyrok. Stała przede mną kobieta, która nauczyła mnie modlitw, mówiła o miłości bliźniego, a teraz patrzyła, jakby chciała mnie wykreślić z własnego życia.

– Jak można tak łatwo przekreślić własne dziecko? – szepnęłam.

– Sama się przekreśliłaś – odparła. – Wybierając mężczyznę, który nie ma nic wspólnego z Bogiem, i łamiąc zasady, które ci przekazałam.

– Czy naprawdę jestem aż takim rozczarowaniem? – zapytałam, choć odpowiedź już znałam.

Odwróciła się do mnie plecami. Wiedziałam, że to koniec. Wyszłam, nie oglądając się za siebie. Serce miałam ciężkie, ciało zimne. Czułam, że nie mam już dokąd wrócić.

Zostałam sama

Wynajęłam małe mieszkanie na obrzeżach miasta. Kawalerka z odpadającą farbą w łazience i oknem wychodzącym na ścianę sąsiedniego bloku. Nie było pięknie, ale było moje. Pracowałam w księgarni do samego końca, czasem z opuchniętymi nogami, czasem z bólem kręgosłupa tak silnym, że w nocy nie mogłam spać. Nie chciałam zwolnienia. Bałam się, że jak przestanę pracować, to zostanę z tym wszystkim zupełnie sama – tylko ja i ten rosnący brzuch, który przypominał mi, ile straciłam.

Marek odszedł, zanim jeszcze zdążyłam naprawdę oswoić się z myślą, że będziemy rodzicami. Powiedział, że nie jest gotowy, że to za dużo i że mnie kocha, ale nie tak. Tylko tyle. Wziął swoje rzeczy i zniknął. Nie próbowałam go zatrzymać.

Urodziłam w listopadzie, późnym wieczorem. Samotnie, bez ręki, którą mogłabym ścisnąć, bez głosu, który powiedziałby „dasz radę”. Położna była miła, ale nie znosiła krzyku. Powiedziała, żebym oddychała głęboko, że to pomaga. Bolało jak nic wcześniej, ale nie to było najgorsze. Najgorsza była pustka. Gdy podano mi dziecko, moje dziecko, pomyślałam: on nie ma nikogo prócz mnie.

Miałam tylko jego

Nazwalam go Michał. Zawsze podobało mi się to imię – spokojne, silne. Chciałam, żeby miał imię anioła, bo przecież anioł musi go pilnować, skoro jego ojciec uciekł, a babcia odwróciła się plecami. Leżałam na szpitalnym łóżku, Michał spał zawinięty jak maleńki kokon, a ja patrzyłam w sufit i próbowałam nie płakać. Chwyciłam telefon i nacisnęłam ikonę nagrywania.

– Mamo… urodziłam Michała. Jest piękny. Proszę, tylko spójrz – wyszeptałam. Miałam nadzieję, że odsłucha, że może coś poczuje. Ale nigdy nie dostałam odpowiedzi. Żadnego sygnału, że usłyszała mój głos, że w ogóle mnie jeszcze pamięta.

Nie wiem, jak minęły tamte pierwsze tygodnie. Michał płakał, a ja płakałam razem z nim. Miałam wrażenie, że czas się zgiął, jakby ktoś przeciął moją linię życia i zostawił mnie w tym skrawku, gdzie nic nie jest pewne oprócz bezsenności i ciszy.

Nigdy nie przypuszczałam, że można czuć się tak kompletnie pustym w tak pięknej chwili. Bo Michał był piękny i był mój, ale jednocześnie czułam się, jakbym stała na skraju urwiska, z którym nie umiem się pogodzić.

Nie interesowała się

Minęło sześć lat. Michał chodził już do szkoły, czytał samodzielnie, lubił rysować potwory i pytał mnie, czemu wszystkie mamy nie są takie same. Wysyłałam mojej mamie zdjęcia pocztą, na święta, urodziny, bez okazji. Każdy kończyłam tym samym zdaniem: „Chciałabym, żebyś go poznała”. Nigdy nie odpisała, ale ja wciąż próbowałam. W końcu zadzwoniłam. Chciałam tylko żeby Michał miał szansę zapamiętać ją, póki jeszcze była.

– Mamo… to ja. Michał bardzo chciałby cię poznać – powiedziałam.

Po drugiej stronie chwila ciszy. Potem jej głos, chłodny, obcy.

– Nie przyjeżdżaj. Nadal żyjesz w grzechu, nie chcę tego w moim domu.

Rozłączyłam się powoli, starając się oddychać spokojnie. W jej oczach grzech miał większą wagę niż wnuk. Zawsze było coś ważniejszego ode mnie: modlitwa, obrazek, zasady.

Nie chciałam jej znać

Któregoś dnia siedzieliśmy przy stole, Michał rysował statek kosmiczny i z powagą coś mamrotał pod nosem. Nagle spojrzał na mnie znad kartki.

– Mamo, a czemu ja nie mam babci?

Zawahałam się. Już wcześniej zadawał podobne pytania, ale zawsze udawało mi się je jakoś obejść. Tym razem patrzył na mnie uważnie, jakby czekał na prawdę.

– Babcia… nie żyje, kochanie – powiedziałam cicho, spuszczając wzrok.

Nie pytał dalej. Pokiwał głową i wrócił do rysowania

Nie czekam już na telefon. Przestałam sprawdzać skrzynkę na listy z tą irracjonalną nadzieją, że może w końcu odpisze. Wyrzuciłam jej numer. Nie dlatego, że przestałam ją kochać, tylko dlatego, że muszę siebie chronić.

Julia, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama