Reklama

Od dziecka uczono mnie, że życie to obowiązek, a radość jest czymś śmiesznym. Moja matka nie miała w sobie ciepła, którego tak bardzo potrzebuje każde dziecko. Śmiech w naszym domu był oznaką braku powagi, a dziecięca beztroska czymś, co należało jak najszybciej wyplenić. Nie pamiętam, by mama kiedykolwiek wzięła mnie na kolana, przytuliła czy opowiedziała bajkę na dobranoc. W jej oczach ludzie, którzy pozwalali sobie na radość, byli naiwni i słabi.

Reklama

Była surowa

Patrzyłam na inne dzieci bawiące się na podwórku i zastanawiałam się, dlaczego ja nie miałam tego prawa. Gdy robiłam coś spontanicznie, natychmiast słyszałam jej surowy głos: „Zachowuj się jak trzeba” albo „Nie ma czasu na bzdury”. Moje dzieciństwo było podporządkowane zasadom, które wydawały mi się bezlitosne i niezrozumiałe. Musiałam być cicha, ułożona, bezproblemowa. W domu nie było miejsca na kaprysy, marzenia i błędy.

Im byłam starsza, tym bardziej czułam, że coś we mnie umiera. Przestałam nawet się uśmiechać, bo każdy uśmiech spotykał się z chłodnym spojrzeniem. Nauczyłam się, że matczyna miłość jest surowa i zimna, i że na nic więcej z jej strony nie mogłam liczyć.

W dorosłym życiu próbowałam odbudować naszą relację. Wierzyłam, że może teraz, gdy byłyśmy dojrzałe, dostrzeże we mnie inną osobę. Jeździłam do niej, dzwoniłam, starałam się opowiadać o swoim życiu. Ale za każdym razem rozmowa kończyła się tak samo. „Nie rozumiem cię” – mówiła, a w jej głosie pobrzmiewało rozczarowanie. „Życie to nie bajka. Przestań bujać w obłokach”.

Myślała praktycznie

Czułam, jak coś we mnie się łamało. Za każdym razem, gdy próbowałam się do niej zbliżyć, ona odpychała mnie jeszcze bardziej. Mimo to wciąż próbowałam. Czekałam na choćby jedno jej ciepłe słowo. Ale z czasem zaczynałam rozumieć, że to czekanie może nigdy się nie skończyć.

W moim domu nigdy nie mówiło się o uczuciach. Nikt nie pytał mnie, czego pragnę albo o czym marzę. Ważne było tylko to, czy spełniam swoje obowiązki. Miałam być grzeczna, posłuszna i pomocna. Od najmłodszych lat wiedziałam, że muszę się dostosować.

Po szkole sprzątałam mieszkanie, myłam naczynia, pomagałam w gotowaniu. Kiedy inne dzieci biegały po podwórku, ja rozwieszałam pranie albo wycierałam kurze. W szkole byłam cicha, unikałam konfliktów, nie wychylałam się. Nauczyciele chwalili mnie za dobre zachowanie. Ale nikt nie dostrzegał, że nie było we mnie radości.

Najtrudniejsze były święta i urodziny. W innych domach dzieci miały wesołe przyjęcia, czuły bliskość. W naszym panowała cisza. Prezenty, jeśli w ogóle się pojawiały, były praktyczne – nowe buty na zimę albo kurtka, którą i tak trzeba było kupić. Nic, co sprawiałoby mi przyjemność.

Nie prosiłam więcej

W wieku dziewięciu lat odważyłam się poprosić o coś, co naprawdę chciałam dostać.

– Mamo, mogłabym dostać książkę przygodową?

Matka spojrzała na mnie tak, jakby nie rozumiała, o co mi chodzi.

– Książkę? – powtórzyła. – Nie potrzebujesz takich bzdur. Lepiej skup się na nauce.

Długo wierzyłam, że gdy będę starsza, matka spojrzy na mnie inaczej. Że kiedyś usiądziemy razem przy stole i porozmawiamy jak równy z równym. Że znajdę akceptację w jej oczach. W głębi serca wciąż czekałam na to jedno ciepłe słowo, na gest, który pokaże mi, że nie jestem jej obojętna.

Kiedy wyprowadziłam się z domu, myślałam, że to wszystko się zmieni. Że teraz, gdy już nie byłam dzieckiem, a dorosłą kobietą, nasza relacja stanie się inna. Często ją odwiedzałam. Próbowałam z nią rozmawiać, opowiadać o swoim życiu. Ale za każdym razem było tak samo.

– Po co ty mi to wszystko opowiadasz?

Kiedyś zadzwoniłam do niej, bo miałam dobry dzień. Dostałam lepszą pracę, czułam, że moje życie wreszcie nabiera sensu. Chciałam się z nią podzielić tą radością.

– Mamo, mam świetną wiadomość! – powiedziałam entuzjastycznie. – Dostałam awans. Będę zarabiać więcej, w końcu będę mogła sobie pozwolić na rzeczy, o których marzyłam.

Gasiła mnie

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– I co z tego? – usłyszałam w końcu chłodny głos. – Nie ma się z czego cieszyć. Dziś jest dobrze, a jutro może być gorzej. Lepiej się nie przyzwyczajaj.

Zamilkłam. Poczułam, jak wewnętrznie się kurczę, jak gaśnie we mnie resztka nadziei. Po raz pierwszy nie czułam gniewu, tylko pustkę. Po tej rozmowie nie zadzwoniłam już więcej.

Tamtego dnia coś we mnie pękło. Nie byłam już dzieckiem, które musi walczyć o miłość matki. Byłam dorosła, a dorośli podejmują dojrzałe decyzje. Moja była prosta – nie będę już więcej próbować.

Na początku było mi dziwnie. Przez lata nosiłam w sobie ciężar jej surowych słów. Zawsze chciałam zasłużyć na jej miłość i uznanie. Teraz, gdy przestałam próbować, czułam pustkę, jakby coś, co było częścią mnie, nagle zniknęło. Ale z każdym dniem robiło mi się coraz lżej.

Zaczęłam robić rzeczy, które sprawiały mi radość, nie martwiąc się, że ktoś mnie za to skarci. Po raz pierwszy w życiu pozwoliłam sobie na beztroskę. Zaczęłam spotykać się z ludźmi, uprawiać sport, zapisałam się na kurs malarstwa.

Mimo to wciąż zdarza mi się sięgać po telefon. Mam w głowie scenariusze rozmów, w których w końcu matka mówi coś innego niż zwykle. Może tym razem zapytałaby, jak się czuję? Albo powiedziałaby, że mnie rozumie? Ale wiem, że to się nie wydarzy.

Aleksandra, 28 lat

Reklama

Czytaj także:
„Mąż był na każde zawołanie mojej matki. Myślałam, że to przyjaźń zięcia z teściową, ale ukrywali coś niemoralnego”
„Syn najchętniej widziałby mnie w trumnie, by dostać spadek. Nie sądziłam, że na starość potraktuje mnie jak śmiecia”
„Gdy na rodzinnym obiedzie mama polała barszcz, największego buraka spalił brat. Myślał, że jego sekret się nie wyda”

Reklama
Reklama
Reklama
Loading...