Reklama

W niedzielne popołudnie nasz dom pękał w szwach od śmiechu, rozmów i dziecięcego gwaru. Trzy córki – Karolina, Magda i Anka – przyjechały z rodzinami. Siedmiu dorosłych i trójka wnuków, w tym nasza najnowsza radość: bliźniaki Kacper i Franek, ledwie dwumiesięczne. Najstarsza wnuczka, czteroletnia Helenka, właśnie wdrapywała się na kolana dziadka – mnie – z okrzykiem: „Dziadku, patrz, co narysowałam!”. Wśród tego zamieszania rozdzwonił się telefon. Zaskoczony, rozpoznałem numer ojca. Nie dzwonił do mnie od dawna.

– To ty, Marcinie? – usłyszałem łamiący się głos. – Mama… Maria… zmarła wczoraj. Pogrzeb w środę o dziesiątej. Będziesz?

Zaniemówiłem. Tyle razy wyobrażałem sobie ten moment – śmierć matki, którą kochałem i która mnie odrzuciła. A teraz nie czułem nic. Żadnego żalu. Żadnej ulgi. Po prostu pustkę.

– Będę, tato – odparłem. I zapytałem o jego zdrowie, by czymś zapełnić ciszę.

Po rozmowie usiadłem na krześle w kuchni. Chyba zbladłem, bo Magda, moja najmłodsza córka, dotknęła mojego ramienia:

– Tato, co się stało?

Wasza babcia… nie żyje – powiedziałem cicho.

Dziewczynki spojrzały na mnie pytająco. Dla nich babcią była tylko moja teściowa – kobieta ciepła, zawsze obecna. A ta druga była obcą osobą, bo nigdy jej nie poznały.

Matka była konserwatywna

Oliwię poznałem na weselu znajomych. Była rozwódką, miała kilkuletniego syna z poprzedniego związku. Od razu mnie ujęła – jej ciepło, naturalność, skromność. Rozmawialiśmy całą noc, jakbyśmy znali się od lat. Z czasem nasze uczucie tylko rosło. Po roku postanowiliśmy się pobrać. Oliwia była ostrożna – wiedziała, że moja rodzina jest konserwatywna, a matka potrafi być bezwzględna w osądach. Ja jednak wierzyłem, że kiedy poznają Oliwię, zmienią zdanie. Jak bardzo się pomyliłem…

Pierwsze spotkanie odbyło się w naszym starym domu. Przyjechaliśmy z ciastem i kwiatami. Ale mama już od progu była lodowata. Nie podała ręki, tylko skinęła głową. Przez całe popołudnie siedziała sztywna, zadawała Oliwii pytania, które bardziej przypominały przesłuchanie niż uprzejmą rozmowę. W kuchni, gdy próbowałem podać ciasto, siostra Natalia zatrzymała mnie:

– To ciasto nie dla obcych – szepnęła z niesmakiem.

Wtedy po raz pierwszy poczułem, że jestem u siebie, a jednak obcy. Na koniec mama powiedziała:

– Jest zbyt ładna i zbyt mądra. Pewnie cię zostawi jak tamtego. Po co ci takie kłopoty? – powiedziała.

Patrzyłem na nią z niedowierzaniem. Nawet nie znała Oliwii, a już wydała wyrok. Nie rozmawialiśmy przez kolejne tygodnie. Potem spróbowałem jeszcze raz. I wtedy zaczęła się prawdziwa wojna.

Ojciec milczał, siostra triumfowała

Gdy po raz drugi zaprosiłem Oliwię do rodziców, mama odmówiła przyjęcia nas w domu. Spotkanie miało odbyć się na neutralnym gruncie – w ogródku za domem. Przyniosła plastikowe krzesła, serwetki w foliowym opakowaniu i wyjęła gotowe ciasto ze sklepu. Jakby chciała podkreślić, że nic jej to nie obchodzi.

Ojciec, jak zawsze, był gdzieś z boku. Obecny ciałem, ale nie głosem. Uśmiechał się nieśmiało, próbował łagodzić sytuację, jednak w jego spojrzeniu było widać jedno – on nie zamierzał się wychylać. Lubił święty spokój. A że ten spokój okupiony był ciszą wobec niesprawiedliwości? Cóż, znałem go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że właśnie tak wybierał. Natalia natomiast triumfowała. Siedziała przy stole z podniesioną brodą, co chwilę wtrącając przytyki. „Rozwódka z dzieckiem to duży bagaż do udźwignięcia” – powiedziała z uśmiechem, patrząc na Oliwię z góry.

– Nie jestem bagażem – odpowiedziała spokojnie Oliwia. – Jestem kobietą, która wychowuje dziecko, kocha swojego partnera i ma dość odwagi, żeby się z tym nie kryć.

Wtedy Natalia spiorunowała mnie wzrokiem. Wiedziałem, że w jej oczach przestałem być bratem, a stałem się zdrajcą rodziny. Matka wstała bez słowa, zabrała filiżanki i weszła do domu. Nawet się nie pożegnała. Tego dnia zrozumiałem, że moja decyzja o związku z Oliwią będzie miała wysoką cenę. Ale jeszcze nie wiedziałem, jak bardzo wysoka ona będzie.

Tylko ojciec był na ślubie

Zaręczyny ogłosiliśmy cicho – tylko dla przyjaciół. Z rodzicami i Natalią nie chcieliśmy już walczyć. Miałem trzydzieści jeden lat, prowadziłem własny warsztat, mieszkałem z Oliwią i jej synem, a nasze życie – mimo chłodu ze strony mojej rodziny – układało się dobrze. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Na ślub zaprosiliśmy tylko ojca. Nie miałem złudzeń co do mamy ani Natalii. Ojciec jednak poprosił, żebym dał mu czas. „Twoja mama się złości, ale może jej przejdzie…” – mówił. Wiedziałem, że nie przejdzie.

Ślub odbył się w kameralnym gronie. Ojciec przyszedł, usiadł z tyłu. Po ceremonii szepnął, że musi już wracać.

Mama nie wie, że tu jestem – powiedział. – Nie chcę awantury.

Nie zatrzymywałem go. Wiedziałem, że nie ma w nim siły, by stanąć po mojej stronie. To bolało, ale już nie zaskakiwało. Tydzień po ślubie zjawiła się u mnie matka. Weszła bez zaproszenia do warsztatu i bez powitania powiedziała:

– Zabierz swoje rzeczy z domu. Natalia wszystko ci spakowała. I jeszcze jedno: warsztat nie jest twój. To własność rodziny. Nie będziemy żywić tej… tej kobiety i jej bękarta. Masz czas do końca miesiąca.

Nie odpowiedziałem. Głos utknął mi w gardle. Tego dnia nie tylko zostałem bez pracy, ale też zrozumiałem, że matka nie ma już dla mnie nawet resztek miłości. Zhańbiłem rodzinę.

Testament był karą

Po tamtym dniu kontakt z matką urwał się zupełnie. Nie odbierała telefonów, nie odpisywała na wiadomości. Natalia czasem odzywała się do mnie, ale tylko wtedy, gdy miała coś do wytknięcia – raz chodziło o ojca, który podobno „zbyt często” dzwonił do mnie, innym razem o to, że rzekomo wykorzystuję „nazwisko rodziny” w prowadzeniu warsztatu.

Tymczasem życie z Oliwią rozwijało się dobrze. Jej syn Adam szybko zaczął nazywać mnie tatą, a kiedy urodziła się nasza pierwsza córka, Kinga, myślałem, że może matce coś się odmieni. Zadzwoniłem, ale nie odebrała.

– Zasłużyłeś na wszystko, co cię spotkało – powiedziała, po czym rozłączyła się bez słowa gratulacji.

Nie próbowałem ponownie. Ale ojciec dzwonił. Odwiedzał nas ukradkiem, przywoził małe upominki dla wnucząt. Kiedy Kinga miała trzy latka, a mała Lena dopiero raczkowała, podstępnie przywiozłem go do naszego domu na niedzielny obiad. Patrzył na wnuczki ze łzami w oczach. Wiem, że czuł się rozdarty. Z jednej strony lojalność wobec matki, z drugiej – miłość do mnie i mojej rodziny. Przepraszał wzrokiem za wszystko, czego nie mógł powiedzieć.

A potem przyszła wiadomość o testamencie. Dom rodzinny, który kiedyś miał być mój, został przepisany na Natalię. Tak samo jak warsztat. Wydziedziczenie było całkowite – z podpisem notarialnym. Nie byłem zaskoczony. Ale to, co czułem… to była pustka. I świadomość, że naprawdę zostałem wymazany z jej życia.

Nie miałem już matki

Z czasem pogodziłem się z tym, że moja matka nie chce mnie znać. Choć bolało, żyłem dalej – pracowałem, dzieci rosły, dom tętnił życiem. Każda ich radość była moją dumą, każdy sukces – dowodem, że mimo wszystko stworzyliśmy szczęśliwą rodzinę.

Kiedy urodziła się nasza trzecia córka, Julka, nie powiadamiałem już nikogo. Wiedziałem, że i tak nie przyjadą, nie pogratulują, nie zapytają. Ale ojciec wiedział. I myślę, że gdzieś tam, po cichu, próbował przemycać te wiadomości matce. Nie mówił tego wprost, ale domyślałem się.

Julka miała zaledwie dwa miesiące, gdy trafiła do szpitala z ciężką wadą serca. Całe noce siedzieliśmy z Oliwią pod salą operacyjną, przerażeni. Wtedy zadzwoniła Natalia.

Co to za dramaty? Mama nie powinna się denerwować. Ma nadciśnienie, a ty ją zatruwasz historiami o jakiejś chorej dziewczynce. Myślisz, że kogoś to obchodzi?

Nie odpowiedziałem. Po prostu się rozłączyłem. Siedziałem na plastikowym krześle w szpitalnym korytarzu, z głową opartą o ścianę i łzami spływającymi po policzkach. Już nawet nie ze strachu o Julkę. Ze złości. Z bezsilności. Wtedy, tam, pośród szpitalnej ciszy i bełkotu maszyn, zrozumiałem najważniejsze: moja matka umarła dla mnie na długo przed tym, zanim naprawdę odeszła.

Pojechaliśmy na pogrzeb

Gdy mama zmarła, nie czułem ulgi. Nie płakałem. Nie byłem też zły czy smutny. Na pogrzeb pojechaliśmy wszyscy – ja, Oliwia, dziewczynki, Adam, zięciowie. Nawet najmłodsze wnuki zostały pod opieką sąsiadki, bo żona powiedziała: „Jedziemy jako rodzina. Dla ciebie”. I to było ważniejsze niż cokolwiek innego.

Msza była uroczysta. Natalia wyglądała jak marmurowy posąg. Nie spojrzała na mnie ani razu. Ojciec, jak zwykle, trzymał się z boku – blady, schylony, jakby to nie była żałoba, ale jakiś ostateczny wstyd. Po mszy podszedłem do niego. Uścisnął mnie mocno.

– Dziękuję, że jesteś, synu – wyszeptał.

Nie powiedzieliśmy nic więcej. Nie musieliśmy. Stypa odbyła się w restauracji. Natalia siedziała otoczona przez przyjaciółki matki, rozmawiały szeptem, zerkały na nas z ukosa. Ani razu nie podeszły. Gdy wróciliśmy do domu, dzieci bawiły się w ogrodzie. Oliwia nalała nam po kieliszku wina i usiedliśmy na tarasie.

– Myślisz o niej? – zapytała.

– Już nie. Myślę o nas. O tym, że nie popełnię tego samego błędu.

Nie zostawię moich dzieci bez miłości. Nawet jeśli kiedyś się pokłócimy, nawet jeśli mnie rozczarują. Bo nie ma większej samotności niż ta, którą funduje ci własny rodzic.

Marcin, 63 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama