Reklama

Mieszkam sama w kawalerce na Mokotowie, której rata kredytu przypomina mi co miesiąc, że muszę być silna, wydajna, produktywna. Żyję według list – „do zrobienia”, „do kupienia”, „do poprawy”. Starannie zaplanowane dni, kolumny w Excelu, sukcesy w pracy. Z boku wygląda to jak życiowy porządek. A wewnątrz? Wewnątrz jestem jak słoik z pęknięciem – niby wciąż trzyma kształt, ale byle stuknięcie i wszystko może się rozsypać.

Reklama

Odkąd pamiętam, byłam dziewczynką z czerwonym paskiem. Tą, która recytowała wiersze z pamięci, znała tabliczkę mnożenia w przedszkolu i zawsze była gotowa do odpowiedzi. Cieszyłam się każdym piątkiem, licząc, że może tym razem mama się ucieszy. Ale z jej ust nigdy nie padło: „Jestem z ciebie dumna”. Nawet kiedy miałam stypendium. Nawet gdy przyniosłam pierwszą pensję, większą niż jej.

Nie, moja mama tylko kiwała głową

Czasem rzucała:

– No, dobrze. Ale zobaczymy, co dalej. – Albo to klasyczne: – Tego od ciebie oczekiwałam.

Przez lata próbowałam zrozumieć, co właściwie muszę zrobić, żeby zasłużyć na coś więcej niż ten chłodny akcept.

Nie miałam wielkich miłości. Miałam „odpowiednich mężczyzn” – z prestiżowych branż, z dobrym samochodem, czasem z własnym gabinetem. Mama potrafiła powiedzieć: – Pasuje do ciebie. – Ale nie: – Cieszę się, że jesteś szczęśliwa.

Samotne wieczory wypełniam ciszą i światłem laptopa. Układam prezentacje, odpisuję na maile. Zerkam na telefon – może napisała? Ale przecież nie pisze. Może tylko wtedy, gdy trzeba coś załatwić. Albo przypomnieć o imieninach kogoś z rodziny.

Nie wiem, ile razy powtarzałam sobie: „To nic. Nie każda matka musi być czuła.” Ale wewnątrz mnie ciągle pulsuje ten głos dziecka: „A może tym razem... może się ucieszy?”

W piątek po pracy spotkałam się z Anką w naszej ulubionej kawiarni na Powiślu. Zajęłyśmy miejsce przy oknie, gdzie zawsze siadałyśmy, i zanim jeszcze zdążyłam zamówić kawę, Anka uderzyła z entuzjazmem, którego mi samej brakowało.

– No mów! Widziałam artykuł, ale chcę usłyszeć wszystko od ciebie. To naprawdę ta nagroda?

Pokiwałam głową i podałam jej telefon ze zdjęciem z gali. Ja w granatowej sukience, uśmiechnięta, trzymająca statuetkę.

– Klaudia, to jest niesamowite! – powiedziała, przeglądając zdjęcia. – Twoja mama będzie wreszcie z ciebie dumna!

Zamrugałam. To zdanie trafiło mnie mocniej, niż bym chciała. Uśmiechnęłam się, ale gdzieś głęboko we mnie coś się zacisnęło.

– Mam nadzieję… ale chyba się boję jej reakcji.

Anka popatrzyła na mnie uważnie

Wiedziała, jak wyglądają moje relacje z mamą. Nie raz była świadkiem tego, jak się starałam, jak wracałam z rodzinnych spotkań z poczuciem, że znowu coś zawaliłam, chociaż wszystko było perfekcyjne.

– Przecież to prestiżowa nagroda. Tylko kilka osób w kraju ją dostaje rocznie. A ty... ty naprawdę na nią zasłużyłaś.

– Wiem. I to jest najgorsze – powiedziałam cicho. – Bo za każdym razem, gdy myślę, że tym razem się ucieszy… rozczarowanie boli bardziej.

Zamilkłyśmy na chwilę. Patrzyłam przez okno, na ludzi mijających kawiarnię. Przez moment wyobraziłam sobie, że dzwonię do mamy, że mówię jej, że mnie nagrodzili, a ona odpowiada: „Jestem dumna, Klaudia. Naprawdę dumna.” Czułam, jak pod skórą zaczyna się sączyć nadzieja. A zaraz za nią lęk. Jak zawsze.

– Może... może to będzie przełom – powiedziałam bardziej do siebie niż do Anki. – Może teraz coś się zmieni.

Anka ścisnęła moją dłoń.

– Jeśli się nie zmieni, to tylko dlatego, że ona nie umie. Nie dlatego, że ty nie jesteś warta.

Nie odpowiedziałam. Chciałam w to wierzyć. Ale całe życie uczyłam się, że to ja muszę się zmieniać. Dopasowywać. I zasługiwać.

Pojechałam do niej w niedzielę po południu. Zadzwoniłam wcześniej, zapowiedziałam się, chociaż dobrze wiedziałam, że i tak nie będzie przygotowana. Moja mama nigdy nie piekła ciasta z okazji wizyty córki. Nie zaparzała ulubionej herbaty. Zawsze tylko: „Wejdź”, bez uścisku, bez ciepła.

Siedziałyśmy w jej kuchni, przy małym, okrągłym stole. Mama miała na sobie swój stały uniform – ciemne spodnie, wełniany sweter, włosy związane w kucyk. Oparła łokcie na stole i spojrzała na mnie z tą samą, neutralną twarzą, którą pamiętałam z dzieciństwa.

– Coś się stało? – zapytała.

– Nie. Chciałam ci coś pokazać – powiedziałam i sięgnęłam po telefon.

Podałam jej ekran z artykułem z portalu branżowego. Zdjęcie z gali, podpis: „Klaudia [...] z nagrodą Stowarzyszenia Liderów Marketingu. Najwyższe wyróżnienie za kampanię roku”.

– To... naprawdę duża rzecz, mamo – powiedziałam, obserwując jej twarz. – Jury wybierało spośród setek projektów. Konkurencja była ogromna. A oni wybrali mnie.

Przeczytała nagłówek. Przesunęła kciukiem ekran w dół. Potem spojrzała na mnie i powiedziała:

– Oczekiwałam tego od ciebie. To nic nadzwyczajnego.

Poczułam, jak odpływa mi kolor z twarzy.

– Słucham? – zapytałam, choć dobrze usłyszałam każde słowo.

– Mówiłaś, że ta firma dużo od ciebie wymaga. Skoro płacą, to i nagrody powinny być – odparła spokojnie. – Nie rozumiem, dlaczego robisz z tego takie halo.

Otworzyłam usta, ale nie mogłam nic powiedzieć. Jakby język przylgnął mi do podniebienia. Patrzyłam na nią i próbowałam zrozumieć, co się właśnie wydarzyło. Co we mnie znów pękło.

– To nie jest… halo. To było dla mnie ważne – powiedziałam cicho. – Myślałam, że się ucieszysz.

Cieszę się, że nie marnujesz czasu – odpowiedziała sucho. – Ale nie wiem, co miałabym tu jeszcze komentować. Rób, co trzeba. Tak jak zawsze.

Siedziałam w milczeniu. Gdzieś w środku przypominały mi się tamte chwile – przedstawienie w podstawówce, kiedy grałam główną rolę i po spektaklu usłyszałam tylko: „Mogłaś mówić trochę wyraźniej”. Albo dzień matury, kiedy zamiast „gratulacje” było: „Teraz czas na studia, nie ma co odpoczywać”.

Zebrałam swoje rzeczy

Nie powiedziałam nic więcej. Wyszłam. Na klatce schodowej zatrzymałam się na chwilę i oparłam czoło o zimną ścianę. Oddychałam płytko, żeby się nie rozpłakać. Wieczorem nie wytrzymałam. Siedziałam na kanapie z kubkiem zimnej już herbaty i patrzyłam w telefon. W końcu nacisnęłam zieloną słuchawkę.

– Słucham – odezwała się mama.

– Dlaczego nigdy nie potrafisz się ucieszyć z mojego szczęścia? – zapytałam od razu, bez wstępu.

Po drugiej stronie zapadła cisza, potem jej chłodny głos:

– Bo twoje szczęście nigdy nie było moim priorytetem. Zawsze miałaś robić to, co trzeba.

– Ale ja... ja tylko chciałam, żebyś powiedziała, że jesteś ze mnie dumna.

Milczenie. Długie, ciężkie.

– W porządku – powiedziałam w końcu, prawie szeptem. – Już rozumiem.

Rozłączyłam się. Położyłam telefon obok i po prostu siedziałam. Nie płakałam. Nawet nie drgnęłam. Wszystko we mnie było puste, jakby ktoś nagle wyłączył dźwięk w całym świecie.

Siedziałam w ciemnym pokoju i przypominałam sobie tamten dzień w podstawówce, gdy grałam księżniczkę w szkolnym przedstawieniu. Na scenie drżały mi ręce, ale powiedziałam wszystkie kwestie bez pomyłki. Po występie podbiegłam do mamy, jeszcze w kostiumie, cała w emocjach.

– I jak? Podobało ci się? – zapytałam z nadzieją.

– Zobaczymy, co będzie w następnym przedstawieniu – odpowiedziała. – Trochę mamrotałaś.

Albo olimpiada z polskiego w liceum. Trzecie miejsce w województwie. Wróciłam z dyplomem i medalem, a ona tylko rzuciła:

– No dobrze. Ale pierwsze byłoby lepsze.

I dzień matury. Gdy weszłam do mieszkania z wynikami w dłoni, dumna i zmęczona, usłyszałam:

– To teraz czas się skupić na porządnym kierunku. Studia to nie zabawa.

Czułam się jak pies uczący się sztuczek. Każdy numer musiał być trudniejszy, bardziej efektowny. Ale nie było nagrody. Żadnego „dobry pies”, żadnego poklepania po głowie. Tylko następne zadanie. Następny cel. Z biegiem lat przestałam się nawet dziwić. Tylko ciągle miałam nadzieję, że może następnym razem, przy czymś naprawdę dużym… może wtedy coś się zmieni. Ale nie zmieniało się nigdy.

Klaudia, 36 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama