Reklama

Jestem dziewczyną z małej wsi, którą wychowano w przekonaniu, że świat to grzech, a każdy błąd prowadzi prosto do piekła. W naszym domu mówiło się o Bogu, a nie o marzeniach. Modlitwy szeptane pod nosem matki wypełniały wieczory, a na ścianach wisiały obrazy Matki Boskiej Częstochowskiej i Jezusa w koronie cierniowej. W kuchni stała figurka świętego Antoniego, a na stole zawsze leżał różaniec, gotowy do odmawiania.

Od dziecka słyszałam, co mi wolno, a czego nie. „Nie patrz za chłopakami, bo to prowadzi do złego. „Nie maluj się, bo wyglądasz jak ladacznica. „Nie mów tak głośno, bo kobieta powinna być cicha i pokorna. Matka stała nade mną jak wartownik, czuwający, bym nie zeszła ze ścieżki, którą dla mnie wyznaczyła.

Kiedy któregoś dnia spojrzałam w lustro i zobaczyłam tę grzeczną dziewczynę, poczułam, że mam dość. Postanowiłam, że muszę coś zmienić – mały, głupi bunt. Kolczyk w nosie wydawał się właśnie tym: znakiem, że choć trochę mam kontrolę nad swoim życiem.

Akurat mieszkałam w akademiku, więc nikt nie miał nic do gadania. Wiedziałam, że gdy wrócę do domu, matka to zobaczy. Wiedziałam, że to będzie jak otwarta rana. Ale wtedy, w tamtym studiu, z nowym kolczykiem w nosie, po raz pierwszy od dawna poczułam się wolna.

– Co ty sobie zrobiłaś, dziecko moje? – zapytała, gdy tylko mnie zobaczyła w drzwiach.

W jej oczach było coś, co aż ściskało mi gardło – strach pomieszany z żalem. Cicho zaczęła szeptać modlitwę, aż w końcu zamilkła. Łzy zaczęły jej napływać do oczu.

– To diabeł cię zwiódł… – wyszeptała, a głos jej załamał się, jakby nagle złamało się w niej coś więcej niż tylko nadzieja. – To nie jest moja córka… To jakaś obca dziewczyna…

Była w szoku

– Mamo, przestań – powiedziałam sucho, głosem, który matka zawsze uważała za zbyt pewny siebie. – To tylko kolczyk, nie koniec świata.

– Kolczyk w nosie jak u… jak u… – zaczęła, ale głos jej się załamał, więc zamiast dokończyć, złożyła ręce do modlitwy i zaczęła odmawiać różaniec na głos.

Powtarzała słowa z taką rozpaczą, jakby tymi zdrowaśkami chciała mnie cofnąć w czasie, zatrzeć mój grzech, wymazać kolczyk, wyczyścić mnie z tego, co już na zawsze wrosło we mnie. Chciałam jej wtedy powiedzieć: mamo, jestem twoim dzieckiem, nie trzeba mnie ratować modlitwą. Ale nie powiedziałam. W mojej głowie rosło jedno wielkie pytanie: jak długo jeszcze dam radę tu wytrzymać?

Każdego ranka słyszałam ten sam dźwięk – skrzypienie drzwi, ciche stąpanie matki po drewnianej podłodze, a potem odgłos wody święconej rozpryskującej się po moim pokoju. Budziłam się wtedy, zanim jeszcze zdążyła odmówić pierwsze „Zdrowaś Maryjo”.

Miałam tego dosyć

Na początku jeszcze prosiłam, żeby przestała, żeby chociaż zapukała, zanim wejdzie. Ale dla niej moje słowa były jak powietrze, które można przecież ignorować. Każdy dzień zaczynał się tak samo – matka z krzyżem w ręku, wodą święconą, różaniec szeleszczący między dłońmi. Układała krzyż na mojej poduszce, a potem patrzyła na mnie z miną, jakby naprawdę wierzyła, że to coś pomoże, że ta woda święcona zmyje z mojej duszy ten kolczyk, te myśli, te noce spędzone w akademiku, o których nigdy jej nie opowiem.

Któregoś poranka, kiedy stanęła w drzwiach z miseczką w dłoni, podniosłam głos.

– Mamo, możesz przestać robić ze mnie opętaną?

Zamarła. Na chwilę przestała szeptać, ale jej twarz się nie zmieniła – była pełna tego samego bólu, jakby to nie była tylko woda święcona, ale jakieś remedium na moje grzechy.

– Ja cię tylko chronię przed złem – powiedziała, a jej głos drżał, jakby tłumaczyła coś dziecku, które nie rozumie, jak działa świat. – Ten kolczyk… to znak buntu! To nie jesteś ty!

Była kimś obcym

Nie wytrzymałam dłużej.

– Jestem dorosła, mamo! Mam prawo wyglądać, jak chcę! Nie możesz mnie ciągle traktować jak dziecko!

Matka zadrżała, jakby moje słowa były bluźnierstwem, jakbym właśnie wypowiedziała coś, czego nigdy nie powinnam. Zamknęła oczy, a z jej ust popłynęła modlitwa, cicha, pełna błagania.

– Matko Boska, ratuj moją córkę…

Patrzyłam na nią i czułam, że nie ma tu już miejsca dla mnie. Czułam się jak w klatce. Nie chciałam być grzeczną dziewczynką z różańcem w dłoni, nie chciałam być czyimś projektem na świętość. Chciałam być sobą.

Tego wieczoru nie mogłam zasnąć. Leżałam na łóżku wpatrzona w sufit. Z kuchni dobiegało ciche tykanie zegara, jakby odliczał sekundy do czegoś, co miało się wydarzyć. Każdy dzień tutaj był jak kolejna warstwa betonu, która przygniatała mnie coraz mocniej. Wiedziałam, że jeśli zostanę jeszcze jeden dzień, jeszcze jedną noc, nie będę już potrafiła odejść.

Musiałam to zrobić

Wstałam cicho, ostrożnie, żeby deski podłogi nie zaskrzypiały. Podeszłam do szafy, wyciągnęłam torbę, do której wrzuciłam kilka ubrań, kosmetyczkę, telefon, portfel. Zatrzymałam się na chwilę, patrząc na swoją rękę, na kolczyk w nosie – to był mój bunt, moje małe zwycięstwo, które tu, w tym domu, było niczym innym jak raną, którą matka próbowała zasypać święconą wodą.

Spojrzałam przez uchylone drzwi na matkę – spała z różańcem w dłoni, szeptała coś przez sen, a jej twarz była spokojna, jakby wierzyła, że modlitwa ją chroni. Pomyślałam wtedy, że może naprawdę nie rozumiała. Może jej świat i mój były już tak od siebie odległe, że nigdy nie mogły się spotkać. Może naprawdę chciała dobrze, a ja byłam dla niej kimś, kogo trzeba było ocalić – od świata, od samej siebie.

Wyszłam z domu, drzwi zamknęły się za mną bezgłośnie. Noc była chłodna, powietrze pachniało wilgocią i ziemią. Słońce jeszcze spało, ulica była pusta. Szłam szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie, ale czułam ciężar na piersi – poczucie winy, strach, ulga. Wszystko mieszało się ze sobą w jednym wielkim chaosie.

Zerwałam z nią

Usiadłam na przystanku, wyciągnęłam telefon i zadzwoniłam do Marty, mojej przyjaciółki z akademika. Odebrała po kilku sygnałach, zaspana, głos miała zachrypnięty.

– Klaudia? Co się stało? – spytała.

– Nie mogłam już tam zostać – powiedziałam cicho, ledwo powstrzymując łzy. – Musiałam uciec.

– Gdzie jesteś?

– Na przystanku. Po prostu musiałam wyjść.

Słyszałam, jak w jej głosie pojawiło się zmartwienie, ale i spokój, jakby chciała mnie uspokoić.

– Dobrze, poczekaj tam. Przyjadę po ciebie.

Rozłączyłam się, wzięłam głęboki oddech i z drżącymi rękami zablokowałam numer matki. Wiedziałam, że to będzie dla niej jak nóż w serce. Ale nie chciałam już więcej słyszeć jej głosu, jej modlitw, jej próśb, jej „ratuj moją córkę”.

Klaudia, 21 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama