Reklama

Od stycznia wiedziałam jedno – w tym roku na urlop lecimy do Tunezji. Już widziałam siebie na złocistej plaży, z drinkiem z palemką w ręku, w tle błękitne morze i zapach przypraw z pobliskiego bazaru. W pracy wisiały mi nad głową tabelki i raporty, ale myśl o egzotycznym słońcu trzymała mnie przy życiu.

Pogrzebałam marzenia

– Marzenka, po co ci ta Tunezja? – Waldek spojrzał na mnie znad kubka herbaty pewnym siebie wzrokiem. – Po co przepłacać, jak mamy Mazury? Cisza, świeże powietrze, jezioro…

– Cisza? – prychnęłam. – Cisza to jest u nas w łazience, jak zamknę się na klucz. Chcę poczuć coś innego, nie tylko komary i kiełbasę z grilla.

– A ja mówię: Mazury. I koniec tematu – uciął.

Tak więc, zamiast pakować kremy do opalania SPF 50 i zwiewne sukienki, wciskałam do torby dresy, kurtki przeciwdeszczowe i gumowce. Wiktor, nasz ośmiolatek, cieszył się, bo kocha wodę. Ja trochę mniej. Droga była długa, z trzema postojami „bo siku” i jedną awanturą o to, kto źle spakował prowiant (oczywiście, że ja).

Kiedy wreszcie dojechaliśmy, domek wyglądał całkiem przytulnie – drewniany, z tarasem wychodzącym na jezioro, pachniało żywicą i świeżo skoszoną trawą. Pomyślałam: może jednak Waldek ma rację? Może się zrelaksuję?

Miałam jeszcze nadzieję

Pierwszy wieczór był bajkowy – kolacja na tarasie, zachód słońca, Wiktor bawiący się w kałuży po burzy. Aż nagle, koło dziesiątej wieczorem, przyjechali oni – nasi sąsiedzi z domku obok. Wysypała się z samochodu głośna grupa, torby z alkoholem w rękach, muzyka z głośnika już na podjeździe.

– Oj, będzie wesoło – mruknął Waldek.

– Raczej głośno – poprawiłam go, zerkając na zegarek.

Do pierwszej w nocy słyszeliśmy śmiechy, przekrzykiwania, gitary i coś, co brzmiało jak karaoke po kilku piwach. Spać się nie dało. Patrzyłam w sufit i myślałam o tej Tunezji, którą miałam mieć. I wiedziałam, że to dopiero początek.

Druga noc miała być spokojniejsza, bo sąsiedzi przecież nie mogli bawić się codziennie w ten sam sposób. Tak sobie tłumaczyłam, układając Wiktora do snu. O dziewiątej było jeszcze cicho, tylko szum wody z jeziora i cykanie świerszczy. Pomyślałam, że może jednak uda nam się odpocząć.

Zepsuli nam wyjazd

Niestety, około dziesiątej z domku obok znów popłynęła muzyka, tym razem głośniejsza niż dzień wcześniej. Śmiechy, głośne rozmowy i brzęk szkła mieszały się w jeden nieprzyjemny hałas, który wdzierał się przez ściany i okna.

Przewracałam się z boku na bok, słysząc, jak Wiktor co chwilę wierci się w łóżku. Waldek spał w najlepsze, albo udawał. W końcu usiadłam na łóżku i spojrzałam na niego ostro.

– Może byś coś z tym zrobił? – szepnęłam, ale tak, żeby zabrzmiało stanowczo.

– A co ja mam zrobić? – odpowiedział sennie.

– Pójść i powiedzieć im, żeby się uspokoili.

– Ty też możesz iść – odburknął, przewracając się na drugi bok.

– Ty chciałeś Mazury, to teraz idź i rozmawiaj z tymi, co ci się tak podobają.

– A ty ciągle narzekasz. Nawet odpocząć nie potrafisz – podniósł głos.

Nie chciałam się kłócić, ale wewnątrz gotowało się we mnie. Cały dzień starałam się jakoś odnaleźć w tym miejscu, a wieczorem zamiast spokoju dostawałam kolejny koncert.

Byłam wściekła

Muzyka u sąsiadów przycichła dopiero nad ranem. Kiedy wyszliśmy z łóżek, oboje byliśmy niewyspani i drażliwi. Śniadanie zjedliśmy w milczeniu, każde wpatrzone w swój talerz. Czułam, że nasz urlop zaczyna iść w złym kierunku, a to była dopiero druga doba.

Trzecia noc była jak powtórka złego filmu, tylko w głośniejszej wersji. Zasłoniliśmy okna, zamknęliśmy drzwi, ale muzyka i krzyki z sąsiedniego domku wdzierały się wszędzie. Zegar pokazywał drugą w nocy, kiedy przestałam liczyć, ile razy przewróciłam się z boku na bok. Wiktor wstał raz, potem drugi, płacząc, że nie może zasnąć. Waldek wstał, podał mu wodę i położył go z powrotem, ale nie wyglądał, jakby miał zamiar cokolwiek powiedzieć sąsiadom.

Rano obudziłam się z bólem głowy i poczuciem, że to już jest za dużo. Z kuchni dochodził zapach jajecznicy, ale zamiast mnie ucieszyć, tylko mnie zirytował. Weszłam i od razu zaczęłam.

– Ile jeszcze będziemy udawać, że wszystko jest w porządku? – zapytałam, siadając przy stole.

– Możesz mówić jaśniej? – Waldek spojrzał na mnie spode łba.

– Ci sąsiedzi. Ile jeszcze będziemy ich znosić? Wiktor nie śpi, ja nie śpię. Miał być odpoczynek, a jest koszmar.

– To idź i im powiedz – rzucił, odkładając widelec.

– Ty chyba żartujesz. To ty wybrałeś to miejsce. To ty zachwalałeś te Mazury i ciszę nad jeziorem. Teraz trzeba się tym zająć.

Pokłóciliśmy się

– Słucham cię od wczoraj i mam wrażenie, że wszystko jest moją winą. Może tobie po prostu nic nie pasuje? – jego głos stawał się coraz ostrzejszy.

– Tak, nic mi nie pasuje, bo chciałam spokoju. Nie myślałam, że będę tu siedzieć, słuchać wrzasków przez pół nocy i patrzeć, jak mój mąż chowa głowę w piasek.

– A ty co robisz? Tylko gadasz i gadasz.

Nasza kłótnia poszła o wiele dalej niż nocne hałasy. Widziałam w oczach Waldka zmęczenie, ale też upór, który kazał mu obstawać przy swoim. Ja czułam w środku gorycz i rozczarowanie. Miałam wrażenie, że walczymy o to, kto pierwszy przyzna, że ten urlop jest nieudany, zamiast wspólnie go ratować.

Po śniadaniu wyszłam na taras, żeby odetchnąć, ale głośne rozmowy z domku obok przypomniały mi, że to dopiero poranek. W głowie miałam jedną myśl – jeśli tak ma wyglądać reszta pobytu, nie wiem, czy wytrzymam do końca tygodnia.

Stało się najgorsze

Po południu zdarzyło się coś, co na chwilę przywróciło nadzieję. Sąsiedzi zniknęli. Najpierw słyszeliśmy trzask bagażnika, potem śmiechy oddalające się w stronę parkingu, aż w końcu zrobiło się cicho. Tak cicho, że przez moment nie wiedziałam, co z tym zrobić.

Usiadłam na tarasie z herbatą, patrząc na spokojną taflę jeziora. Waldek zajął się wędkami, Wiktor kręcił się wokół pomostu, rzucając kamyki do wody. Pomyślałam, że może jeszcze uda się uratować te wakacje. Niestety, spokój trwał krótko. Po godzinie Wiktor przyszedł do mnie z nietypowo bladą twarzą.

– Mamo, zimno mi – powiedział cicho i przytulił się do mnie.

Dotknęłam jego czoła. Było zdecydowanie zbyt gorące. Wzięłam termometr z apteczki. Trzydzieści dziewięć stopni. Poczułam, jak ogarnia mnie panika. Waldek wszedł na taras z wiadrem, spojrzał na nas i od razu zrozumiał, że coś jest nie tak.

– Trzeba jechać do lekarza – powiedział, nie czekając na wyjaśnienia.

Musieliśmy działać

Najbliższy szpital był czterdzieści kilometrów stąd. W normalnych warunkach to godzina drogi, ale na jedynej trasie trwał remont i trzeba było jechać objazdem. Wsadziliśmy Wiktora do samochodu, otulonego kocem, i ruszyliśmy. Przez pierwsze kilometry jechaliśmy w milczeniu. W końcu nie wytrzymałam.

– Mówiłam, że ten wyjazd to zły pomysł. W innym miejscu mielibyśmy pomoc na miejscu.

– A skąd wiesz, że w Tunezji nie zachorowałby jeszcze gorzej? – odpowiedział, patrząc przed siebie.

– Tam przynajmniej byłby lekarz w hotelu.

– Pewna jesteś? Bo ja nie.

Rozmowa przerodziła się w kolejną wymianę pretensji, tym razem podszytą strachem o syna. Droga dłużyła się niemiłosiernie, a każdy zakręt objazdu tylko podsycał napięcie. Wiktor spał niespokojnie, a ja co chwilę sprawdzałam, czy oddycha miarowo.

Kiedy wreszcie dojechaliśmy, wyskoczyłam z auta niemal biegiem, niosąc go na rękach. W głowie miałam jedną myśl – byleby zdążyli mu pomóc. Urlop, spory z Waldkiem, sąsiedzi – to wszystko w tej chwili nie miało znaczenia. Liczył się tylko on.

Byłam spanikowana

Izba przyjęć była pełna ludzi. Gwar rozmów, szuranie krzeseł, zapach środków dezynfekujących. Wiktor wtulił się we mnie i nawet nie protestował, gdy pielęgniarka zmierzyła mu temperaturę. Był zmęczony, spocony i zupełnie inny niż zwykle – bez tej swojej dziecięcej energii.

Po kilkunastu minutach zawołano nas do gabinetu. Lekarz, starszy mężczyzna o łagodnym spojrzeniu, zbadał go dokładnie, zajrzał do gardła, posłuchał serca i płuc.

– To infekcja wirusowa – powiedział, odkładając stetoskop. – Będzie potrzebował kilku dni odpoczynku, dużo płynów i leki przeciwgorączkowe.

Poczułam ulgę, choć zmęczenie ścisnęło mnie za ramiona jak ciężka kotwica. Najgorsze minęło, ale miałam świadomość, że nasz urlop w zasadzie się skończył. Waldek stał obok, milczący, jakby i on zrozumiał, że dalsze plany nad jeziorem straciły sens.

W drodze powrotnej prawie się nie odzywaliśmy. Nie było już złości, raczej rezygnacja. Każde patrzyło w swoją stronę, a ja miałam wrażenie, że między nami zrobiła się przestrzeń, której nie zapełni żadna rozmowa ani wspomnienie.

Marzena, 38 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama