Reklama

Ludzie często mówią mi, że jestem silna, niezależna, ogarnięta i czasem sama w to wierzę, ale wieczorami, kiedy wracam do domu i zrzucam buty na progu, czuję pustkę. Zaczyna się gdzieś w okolicach żołądka i kończy w środku klatki piersiowej. Nie boli, ale jest i przypomina, że czegoś mi brakuje.

Szukałam ciepła

Nie chcę się przyznać, nawet przed sobą, ale tęsknię za czymś więcej: za bliskością, za ciepłem drugiego człowieka, który nie zapomina odpisać i który zapamiętuje, jaką kawę piję i że nie lubię rano zbyt długich rozmów. Za kimś, kto spojrzy na mnie tak, że od razu będę wiedziała: to jest dom. Zawsze byłam dobra w pracy, ale słaba w relacjach, bo się angażuję, idealizuję, bo za bardzo chcę. Czasem sobie tłumaczę, że to przez brak taty – że całe życie próbuję zasłużyć, żeby ktoś mnie wybrał. Inni mówią, że powinnam być twardsza, ale nie umiem i nie jestem.

Tomka poznałam na imprezie u wspólnych znajomych. Wpadł w ostatniej chwili, spóźniony, z rozwichrzonymi włosami i butelką taniego prosecco w ręce. Usiadł koło mnie na dywanie i tak po prostu zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim i o niczym: o podróżach, które planujemy, ale nigdy się nie decydujemy, o filmach, które zmieniają spojrzenie na świat, o samotności, która bywa bardziej dojmująca wśród ludzi niż w pustym pokoju. Po trzech godzinach zauważyłam, że nie liczę upływu czasu.

– Fajnie się z tobą gada – powiedział, opierając się łokciem o kanapę.

– Z tobą też. Masz dziewczynę? – rzuciłam trochę bezczelnie, trochę z ciekawości.

– Nie. I nie szukam – odpowiedział bez mrugnięcia okiem.

– Aha… spoko – skłamałam.

Myślałam o nim

Udawałam, że to nic, że ja też nie szukam, że po prostu pogadaliśmy, że mogę się zatrzymać w tej rozmowie i nie wejść głębiej, ale w środku już wiedziałam, że nie umiem tak po prostu przejść obok.

Napisał do mnie dwa dni po tamtej imprezie. Krótkie: „miło było cię poznać, może chcesz się spotkać na kawę?”. Przeczytałam tę wiadomość kilkanaście razy, zanim odpisałam. Potem jeszcze długo siedziałam z telefonem w dłoni, uśmiechając się do siebie jak idiotka.

Spotkaliśmy się w niedzielę, w małej kawiarni. Padał deszcz, a on przyszedł bez parasola, cały przemoczony, w dżinsowej kurtce, z jakimś zupełnie niepasującym do niego plecakiem. Usiadł i powiedział:

– Wyglądasz, jakbyś właśnie wyszła z filmu, którego nie znam, ale chcę obejrzeć.

Śmiałam się długo, chociaż nie miałam pojęcia, co to miało znaczyć.

Nie było deklaracji

Zaczęliśmy się widywać regularnie. Spacery po mieście, późne powroty do domu, wspólne gotowanie, chociaż oboje nie potrafiliśmy zbyt wiele. Spałam u niego częściej niż w swoim łóżku.

Słuchał mnie uważnie, zapamiętywał detale. Lubił, kiedy opowiadałam o dzieciństwie, o swojej babci, która robiła najgorszy makowiec na świecie, ale wszyscy mówili, że najlepszy, żeby jej nie było przykro. Wtulałam się w niego wieczorami i myślałam: przecież to jest to. To właśnie tak ma wyglądać związek.

Nigdy nie mówił, że mnie kocha, ale trzymał mnie za rękę, kiedy zasypiałam, dzwonił, kiedy wiedział, że miałam trudny dzień, przytulał mnie i całował w kark. Wmawiałam sobie, że to nie musi być nazwane, że nie każda miłość potrzebuje deklaracji. Ale pewnego wieczoru nie wytrzymałam i zapytałam:

– Myślisz, że to coś więcej?

Spojrzał na mnie z uśmiechem, który nie był ani ciepły, ani zimny.

– Jest nam dobrze, prawda? Po co to nazywać?

– Po nic… tylko pytam – odpowiedziałam i udawałam, że mi to wystarcza.

Zbywał mnie

W rzeczywistości każdego dnia kochałam go coraz bardziej. Miał w sobie coś, co sprawiało, że wszystko inne stawało się mniej ważne. Myślałam, że jeśli będę cierpliwa, czuła, obecna – on w końcu zrozumie, że jestem właśnie tą osobą, że zostanie.

Z czasem zaczęłam się budzić pierwsza. Leżałam obok niego i czułam, że coś się zmienia. Nie umiałam tego nazwać, ale coraz częściej łapałam się na tym, że to ja inicjuję spotkania, ja pytam, czy się zobaczymy, ja przychodzę do niego. On był ciepły, ale jakby z oddali, tak jakby miał swoją niewidzialną granicę, której nie pozwalał mi przekroczyć.

Nie mówił, że tęskni, nie dopytywał, kiedy znikałam na kilka dni. Czasem całował mnie szybko w czoło i rzucał: „Zadzwoń, jak będziesz chciała”. A ja dzwoniłam. Wiedziałam, że to nie ma sensu. Wiedziałam, ale i tak poszłam do niego tamtego wieczoru.

Było cicho. W tle leciała jakaś płyta, której wcześniej nie słyszałam. Siedział na kanapie z nogami podciągniętymi pod brodę. Wydawał się spokojny, może trochę zmęczony. Przez chwilę zastanawiałam się, czy to w ogóle dobry moment, ale potem pomyślałam, że odkładam to od miesięcy i że nie mogę już dłużej udawać.

Chciałam konkretów

Usiadłam naprzeciwko niego, odłożyłam torebkę na podłogę i powiedziałam:

– Muszę ci coś powiedzieć…

– Co jest?

– Kocham cię.

Milczał długo.

– Karolina… ja cię lubię, naprawdę, ale nigdy nie powiedziałem, że będzie coś więcej.

Przytaknęłam, wstałam spokojnie, z breloka zdjęłam jego klucze i położyłam na stole.

– Co robisz?

– Odchodzę, zanim całkiem się rozsypię.

Kiedy zamknęłam za sobą drzwi, wiedziałam, że właśnie zrobiłam coś dla siebie. To nie on był okrutny, to ja byłam naiwna. Wierzyłam, że jeśli dam z siebie wszystko, to ktoś odpowie tym samym. Myślałam, że miłość to projekt, który można zbudować z samej dobrej woli, że jak będę ciepła, cierpliwa, uśmiechnięta – to on się w końcu zakocha.

Znalazłam równowagę

Oparłam czoło o szybę. Tramwaj był prawie pusty, nikt na mnie nie patrzył. I w tej właśnie chwili pozwoliłam sobie na to, na co nie pozwalałam od miesięcy: płakałam cicho, niemal niezauważalnie, ale to nie był płacz z tęsknoty, to był płacz z ulgi.

„To nie był związek – powiedziałam w myślach. – To była nadzieja w przebraniu”. Wróciłam do mieszkania i przez chwilę stałam w przedpokoju. Światło w kuchni było zapalone, na stole stały nieumyte naczynia, na krześle kurtka, której nie zdążyłam schować. Wszystko było dokładnie takie, jak zostawiłam, a jednocześnie zupełnie inne.

Zasypiałam z ciężką głową i mokrymi policzkami, ale pierwszy raz od miesięcy nie bałam się poranka, pierwszy raz nie miałam złudzeń. I właśnie dlatego mogłam w końcu zacząć oddychać.

Karolina, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama