Reklama

Jeszcze kilka miesięcy temu byłam przekonana, że mój mąż to ideał. Czuły, odpowiedzialny, przystojny. Tak, to brzmi naiwnie, ale naprawdę myślałam, że udało mi się wygrać los na loterii. A kiedy na palcu zabłysnął pierścionek zaręczynowy, wyobrażałam sobie już tylko jedno – podróż poślubną. Taką wymarzoną, niczym z komedii romantycznej.

Plaża, biały piasek, drink z palemką w dłoni. Beztroskie poranki, leniwe popołudnia, zachody słońca oglądane z leżaka – marzyłam o słodkim lenistwie, po tym całym stresie ze ślubem, suknią, gośćmi i siedmioma wersjami menu. Miałam dość bieganiny, telefonów od teściowej i tekstów typu „a może jednak inne kwiaty?”. Chciałam leżeć, pachnieć i mieć święty spokój.

Michał był inny. Od zawsze. Jego wyjazdy wyglądały jak wojskowe ekspedycje. Mapa, przewodniki, plan godzinowy na każdy dzień, nawet lista restauracji z rezerwacjami zrobionymi z wyprzedzeniem. Pamiętam, jak kiedyś pojechaliśmy na trzy dni w Bieszczady, a on wręczył mi harmonogram godzinowy z kolorowymi zakładkami. Wtedy wydawało mi się to nawet urocze. Mówiłam znajomym z rozbawieniem: „No co, Michał lubi planować. Taki typ”.

Ale teraz to miały być moje wakacje. Nasze wakacje. Podróż poślubna. Ostatni przystanek przed wspólnym życiem – tym prawdziwym. Dlatego kiedy tydzień przed wylotem Michał zaczął mi pokazywać tabelkę w Excelu z zaznaczonymi punktami na mapie i szczegółowym grafikiem, coś we mnie pękło.

– Kochanie, czemu codziennie jest coś zaplanowane? – zapytałam delikatnie. – Nie możemy po prostu… nie robić nic?

– Ale przecież to Włochy! – odpowiedział z entuzjazmem. – Rzym, Florencja, Wenecja, Neapol… Jak można nie zwiedzać?

Wtedy pierwszy raz poczułam ukłucie niepokoju. I, niestety, miałam rację.

Potrzebowałam jedynie odpoczynku

– Kasia, wstawaj! Statek do Wenecji odpływa za trzy godziny! – Michał krzątał się po pokoju z mapą w dłoni i plecakiem przewieszonym przez ramię, jakby właśnie ruszał w rejs dookoła świata.

Spojrzałam na zegarek. Siódma rano. Otworzyłam oczy, ale ciało buntowało się przed wstaniem. Byłam wykończona po wczorajszym locie i całonocnym stresie. Chciałam spać. I odpocząć.

– Może dzisiaj po prostu… zostaniemy? – rzuciłam z nadzieją, zakopując się głębiej pod kołdrę. – Tu jest tak pięknie. Plaża za rogiem, cisza...

– Ale kochanie, przecież Wenecja! Statek o dziesiątej, a potem mamy spacer zaplanowany, gondolę, muzeum – mówił z ożywieniem, jakby plan dnia był największą atrakcją.

Usiadłam powoli na łóżku. Patrzyłam na niego, jak przestawia rzeczy w torbie, upewnia się, czy aparat naładowany, czy baterie zapasowe są spakowane. I czułam, jak we mnie wszystko się gotuje.

– Nie rozumiesz, że ja nie chcę dzisiaj biegać po mieście? Ja chcę poleżeć! Zrelaksować się! – wyrzuciłam z siebie, nawet nie próbując być miła.

– Kasia, jesteśmy we Włoszech, nie na all inclusive w Egipcie. Zachowujesz się, jakbyś przyjechała tylko po to, żeby leżeć i pić drinki. Serio?

– Może tak! – uniosłam głos. – Może właśnie tego potrzebuję!

– To ty jesteś samolubna – odburknął chłodno. – Wszystko musi być po twojemu?

– Po co w ogóle brałam ślub, jeśli mamy spędzać czas osobno?!

Michał spakował się bez słowa i wyszedł. Zostałam sama, w ciszy, tylko z szumem fal za oknem. W środku mnie coś pękło. Pierwszy raz naprawdę poczułam się... samotnie.

To nie miał być wyjazd do sanatorium

– Michał… możemy pogadać? – zaczęłam niepewnie, gdy wieczorem wrócił do pokoju. Przez cały dzień się nie odzywaliśmy. On pojechał do Wenecji sam. Ja spędziłam dzień na plaży, patrząc w niebo i próbując zrozumieć, co się właściwie dzieje.

Usiadł na łóżku, nie patrząc na mnie. Zdjął buty, westchnął.

– Kasia, nie wiem, co ty sobie wyobrażasz. To miała być podróż poślubna, nie tydzień w sanatorium. – Jego ton był chłodny.

– Przepraszam, że nie mam siły na twoje tempo. To miały być nasze wakacje. Nasze. Nie twoje marzenie z Excela – odpowiedziałam ostrożnie.

– Ty po prostu nie chcesz nic zobaczyć, nie chcesz nic przeżyć. Siedzisz jak emerytka, której wystarczy parawan i leżak. Wiesz co? Jesteś po prostu… leniwa. I nudna.

Zrobiło mi się zimno, choć było gorąco. Jego słowa uderzyły we mnie. Ale nie płakałam.

– Leniwa? Bo chcę spokoju? Michał… ty mnie w ogóle nie słuchasz. Nie interesuje cię, czego ja chcę. Liczy się tylko twój plan, twoje zdjęcia, twoje wspomnienia. A ja? Jestem dodatkiem?

– Nie musimy robić wszystkiego razem – rzucił, wzruszając ramionami.

– Ale jesteśmy małżeństwem! – głos mi zadrżał. – My nie robimy razem nic. Czuję się tu bardziej samotna niż gdybym była naprawdę sama.

Nie odpowiedział. Wyszedł na balkon, zamknął za sobą drzwi. Patrzyłam za nim przez szybę. I wiedziałam już, że coś między nami naprawdę się psuje. Że te różnice w nas to nie drobiazgi. To przepaść.

Pierwsze wątpliwości

Siedziałam na brzegu wanny z ręcznikiem owiniętym wokół ciała, kiedy usłyszałam jego głos. Był w pokoju obok, myślał, że śpię albo że poszłam na spacer. Mówił przez telefon. Cicho, ale wystarczająco wyraźnie.

– No stary, serio… ja nie wiem, czy to był dobry pomysł z tym ślubem. – Zamarłam.

Głos Michała brzmiał zmęczony, jakby dźwigał coś, czego nie umiał unieść.

– Ona nie chce robić nic. Leży cały dzień. Przylecieliśmy do Włoch, a ona się zachowuje, jakby wystarczyła jej leżanka i kelner z drinkiem. Ja zwiedzam sam. Przysięgam, czuję się, jakbym był z kimś, kto nie chce zobaczyć świata. Kto nie rozumie, po co się podróżuje.

Coś we mnie pękło. Nie przez to, że mnie krytykował. Przez to, że mówił o mnie jak o obcej. Jak o kimś, z kim nie łączy go już nic.

Otworzyłam drzwi łazienki.

– Słyszałam. – Stałam naga emocjonalnie, nie fizycznie. – Słyszałam wszystko, Michał.

Zamarł. Telefon wypadł mu z ręki na łóżko. Przez chwilę milczał.

– Kasia… ja tylko… potrzebowałem z kimś pogadać…

– Nie, ty potrzebowałeś wyrzucić z siebie, że żałujesz. Że jestem dla ciebie ciężarem.

– Nie tak to miało zabrzmieć. Po prostu… czuję się rozczarowany. Myślałem, że będziemy razem odkrywać świat, że będzie cię to kręcić. A ty tylko spać, jeść i odpoczywać…

– A ja myślałam, że będę z kimś, kto będzie mnie słuchał. Kto nie będzie mi narzucał planu jak grafikowi w pracy. Jesteś moim mężem, a czuję się, jakbym była twoją kulą u nogi!

Jego wzrok zgasł. Może dopiero wtedy naprawdę zrozumiał, jak bardzo się rozmijamy. W ciszy, która zapadła, nie było już nic romantycznego. Był strach. I rozpad.

Po prostu bądź sobą

Szłam przed siebie, boso po gorącym piasku. Nawet nie wiem, kiedy wyszłam z hotelu. Michał został w pokoju. Nie zatrzymał mnie. Nawet nie próbował. A ja... nie potrafiłam zostać w miejscu, w którym czułam się tak zbędna.

Mijali mnie zakochani, grupki turystów, dzieci z lodami. Każdy z nich miał jakiś cel, kogoś obok. Ja miałam tylko myśli, które wirowały jak wiatr od strony morza.

Kiedy to się stało? Kiedy przestaliśmy być zespołem? Czy od początku byłam ślepa? Przypomniałam sobie nasze początki. Jak było szybko, jak mnie wciągnął ten jego świat: aktywność, planowanie, działanie. A ja? Ja po prostu się dostosowałam. Bo zakochałam się w jego sile, w tym, że „on wie, co robi”.

Ale może powinnam się wtedy zatrzymać, gdy po raz trzeci zmienił moją propozycję wyjazdu na weekend, bo „jego plan był lepszy”. Może nie powinnam milczeć, gdy przerywał mi zdanie, mówiąc „posłuchaj, jak to zrobimy najlepiej”. Może powinnam była wtedy już odejść.

Usiadłam na kamieniu. Łzy ciekły mi po policzkach, gdy obok przysiadła się kobieta, może z pięćdziesiątki. Miała kapelusz, opalone ramiona i życzliwe oczy.

– Wszystko w porządku? – zapytała po angielsku z włoskim akcentem.

Pokręciłam głową.

– Kłótnia? – spytała z uśmiechem, który nie był złośliwy, tylko... prawdziwie ciepły.

– Mąż. – westchnęłam. – Myślę, że zrobiliśmy błąd. Może nie pasujemy do siebie. Może się pośpieszyliśmy.

– Wiesz, co mówią? – odparła. – Ludzie robią zdjęcia tylko dobrym chwilom, ale życie to nie Instagram. To więcej. To brud, kurz i kompromisy. Najważniejsze, żeby wiedzieć, czego się chce – i powiedzieć to głośno, zanim będzie za późno.

Siedziałyśmy chwilę w ciszy.

– Powiedz mu. Wszystko. I nie graj już „miłej”. Po prostu bądź sobą. – Uśmiechnęła się i odeszła, jakby pojawiła się tylko po to, by mi to powiedzieć.

Wróciłam do hotelu. Z drżeniem rąk. Gotowa powiedzieć wszystko. I usłyszeć, co on naprawdę czuje.

Wreszcie poczułam się jak partnerka

Kiedy wróciłam do pokoju, było już po zachodzie słońca. Michał siedział przy oknie. Bez telefonu, bez mapy. W rękach trzymał moją opaskę do spania, którą rano zostawiłam na poduszce. Podniósł wzrok. Milczenie między nami było gęste.

– Martwiłem się – powiedział cicho.

– Nie wyglądałeś, jakbyś chciał, żebym wróciła – odpowiedziałam, siadając na łóżku. – Ale… wróciłam. Bo chcę z tobą pogadać. Naprawdę.

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie jak dwoje obcych ludzi.

– Kasia, ja... planowanie to dla mnie sposób na stres. Jak nie wiem, co będzie, czuję się, jakbym tracił grunt. Ten cały ślub, emocje… potrzebowałem kontroli. A ty... nie pasowałaś mi do tego planu. I to mnie wyprowadzało z równowagi.

– A ja miałam nadzieję, że znajdziesz czas, by po prostu pobyć. Ze mną. Bez planu. Bez konieczności „zaliczania” zabytków. Bo czułam się, jakbym była nie osobą, tylko przeszkodą w twoim harmonogramie.

Pokiwał głową. Ugryzł się w wargę.

Może jesteśmy zbyt różni.

– Może. – Przytaknęłam. – Ale może po prostu nie nauczyliśmy się jeszcze być razem. Tak naprawdę.

– Wkurza mnie, że ty odpuszczasz. Ale… może zazdroszczę, że potrafisz.

– A mnie boli, że ciągle muszę cię gonić, żeby być dla ciebie wystarczająca.

Zapadła cisza. I wtedy padło pytanie, którego obawiałam się najbardziej:

– Myślisz, że to ma sens?

Zawahałam się.

– Nie wiem. Ale jeśli mamy się rozstać, chcę mieć pewność, że zrobiliśmy wszystko, by się zrozumieć.

Spojrzał na mnie. Pierwszy raz od dawna naprawdę spojrzał.

– To może zacznijmy od jutra. Bez planu. Ty decydujesz.

I tak pierwszy raz od początku podróży… poczułam się jak partnerka. Nie pasażerka.

Teraz każdy wyjazd będzie "nasz"

Nie, nie było jak w bajce. Nie było spektakularnego pogodzenia się na tle zachodzącego słońca. Ale coś się zmieniło.

Zostaliśmy we Włoszech jeszcze pięć dni. I tym razem planowaliśmy razem. Jeden dzień według Michała – pełen zabytków, muzeów i ciasnych uliczek. Drugi – mój: plaża, leżak, prosecco z plastiku. I choć nie było idealnie, to przestaliśmy się ścierać. Zaczęliśmy się... słuchać.

Po powrocie do Polski uzgodniliśmy jedną rzecz – każdy kolejny wyjazd będzie „nasz”, nie „mój” czy „twój”. Zrobiliśmy osobną listę marzeń: jego i moją. I teraz wybieramy naprzemiennie.

Może właśnie na tym polega dorosłość w związku – nie na tym, żeby zawsze się zgadzać, ale żeby chcieć próbować zrozumieć. I nie rezygnować z siebie – tylko dzielić się sobą.

Nie jestem już pewna, czy Michał to idealny facet. Ale wiem, że próbujemy. I że chcemy się spotkać pośrodku. A czasem to więcej niż wystarczająco.

Katarzyna, 28 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama