„Marzyłam o pielgrzymce do Watykanu, ale gorzko się rozczarowałam. Na Placu Świętego Piotra straciłam wiarę w ludzi”
„Jedna z dziewczyn wdrapała się na barierkę i udawała, że przemawia do zgromadzonych na placu, naśladując papieskie błogosławieństwo. Było mi wstyd. Wstyd za nich. Wstyd za nas wszystkich. I nagle poczułam, że to już nie moje miejsce”.

Watykan. Miejsce, które przez całe życie wydawało mi się świętością samą w sobie. Marzyłam, by stanąć na Placu Świętego Piotra, podnieść wzrok ku bazylice i poczuć to niezwykłe duchowe uniesienie, które opisywali wszyscy pielgrzymi. Wierzyłam, że to będzie podróż życia, pełna refleksji, bliskości z Bogiem i ludźmi, którzy dzielą moją wiarę.
Nie wszystko szło zgodnie z planem
Oszczędzałam na ten wyjazd przez lata, odkładając każdy grosz, zrezygnowałam z innych wakacji, tylko po to, by przeżyć coś wyjątkowego. Kiedy wreszcie nadszedł ten dzień, serce biło mi mocniej, a ja czułam, że oto spełnia się moje największe pragnienie. Nie miałam pojęcia, że zamiast duchowego uniesienia, czeka mnie jedno z największych rozczarowań w życiu.
Już sam początek pielgrzymki nie był taki, jak sobie wyobrażałam. W autokarze, zamiast podniosłej atmosfery i rozmów o wierze, większość pielgrzymów zajmowała się plotkami i narzekaniem. Jedni skarżyli się na niewygodne fotele, inni na temperaturę w pojeździe, a jeszcze inni na ceny pamiątek, które zamierzali kupić w Watykanie.
– A ja słyszałam, że te wszystkie dewocjonalia to i tak Chińczyki robią – rzuciła starsza pani w wełnianym berecie.
– A gdzie tam! Wyrabiają je włoscy zakonnicy, żeby utrzymać klasztory – zaprotestowała druga.
Nikt nie rozmawiał o tym, co naprawdę powinniśmy czuć w tej podróży. Byłam rozczarowana, ale tłumaczyłam sobie, że może to tylko emocje związane z długą drogą. Sama próbowałam się skupić na modlitwie, ale trudno było, gdy tuż obok ktoś otwierał paczkę chipsów, a z tyłu rozlegał się dźwięk przesuwanych paciorków różańca, który bardziej przypominał mechaniczne klikanie niż skupioną modlitwę.
Wreszcie byłam na miejscu
Po kilkunastu godzinach jazdy dotarliśmy do Rzymu. Było jeszcze wcześnie rano, ale miasto już tętniło życiem. Pierwszy rzut oka na zabytkowe uliczki rozbudził we mnie nadzieję, że jednak czeka mnie coś wyjątkowego. Przewodniczka, kobieta o ostrym spojrzeniu i jeszcze ostrzejszym głosie, wręczyła nam identyfikatory i ponagliła do wyjścia.
– Nie zostajemy długo, mamy napięty grafik. Najpierw Watykan, potem bazylika, a na koniec chwila wolnego na zakup pamiątek – oznajmiła tonem kaprala prowadzącego pluton rekrutów.
To mi nie przeszkadzało. Przecież nie przyjechałam tu na zakupy. Kiedy wreszcie stanęłam na Placu Świętego Piotra, poczułam ciarki na plecach. Ogromna przestrzeń, monumentalna bazylika i tłum ludzi, który wydawał się falować w rytm własnego chaosu. Zamknęłam oczy, biorąc głęboki oddech. To miało być to. Chwila bliskości z Bogiem. Ale zamiast mistycznego przeżycia, poczułam czyjąś łokciową kość wbijającą się w moje żebra.
– Przesuń się, kobieto, nie jesteś tu sama! – warknęła starsza pani, która jeszcze godzinę temu w autokarze uśmiechała się do mnie przyjaźnie.
Rozejrzałam się. Wszędzie ścisk. Ludzie pchali się do przodu, rozpychali łokciami, szukali najlepszego miejsca na zdjęcia. Nie było tu ciszy i skupienia, o jakich marzyłam. Było coś zupełnie innego. Zaczęłam się zastanawiać: czy naprawdę przyjechałam w dobre miejsce?
Czułam się jak intruz
Tłum na Placu Świętego Piotra gęstniał z każdą minutą. Ludzie napierali, przepychali się, nie zważając na innych. Każdy chciał zrobić jak najlepsze zdjęcie, zająć „lepsze” miejsce, jakby duchowe przeżycie zależało od perspektywy obiektywu. Próbowałam się skupić, choć coraz bardziej czułam, że to nie miejsce dla mnie. Nagle usłyszałam krzyk.
– Złodziej! Ukradł mi portfel!
Odwróciłam się gwałtownie. Starszy mężczyzna o zatroskanej twarzy trzymał się za kieszeń płaszcza, a obok niego jakaś kobieta rozglądała się nerwowo, jakby chciała zobaczyć złodzieja, ale w rzeczywistości nie wiedziała nawet, gdzie patrzeć.
– Na pielgrzymce, w takim miejscu... Ludzie, co za czasy! – biadolił ktoś z boku.
Zadrżałam. Nawet tutaj? Nawet w miejscu, które miało być symbolem duchowej czystości? Ale nie było czasu na refleksję, bo oto przewodniczka zaczęła ponaglać nas do ustawienia się w kolejce do bazyliki. Znów ścisk, znów przepychanki, znów brak szacunku. Każdy chciał być pierwszy. W kolejce wytworzyła się nerwowa atmosfera.
– Po co tak się pchać? – powiedziała jakaś kobieta przede mną. – Przecież wszyscy wejdziemy!
– Tylko że ja nie mam całego dnia! – burknął mężczyzna w kraciastej koszuli.
Zacisnęłam usta. Coraz mniej podobało mi się to, co widziałam. Nie spodziewałam się, że pielgrzymka do serca chrześcijaństwa będzie tak... przyziemna. Zamiast duchowej atmosfery, był pośpiech, nerwy i brak empatii. Kiedy w końcu znalazłam się w środku, na moment zaparło mi dech. Wnętrze bazyliki było oszałamiające – złote zdobienia, gigantyczne kolumny, monumentalna kopuła. Ale ledwo zaczęłam chłonąć tę atmosferę, usłyszałam kolejne narzekania.
– No i co? Tyle zachodu, a to po prostu duży kościół – prychnął ktoś za mną.
– Myślałam, że będzie bardziej... no nie wiem, wzruszająco – dodała kobieta, która jeszcze chwilę wcześniej niecierpliwie pchała się do przodu.
Poczułam, jak coś we mnie pęka. Spojrzałam na ludzi wokół mnie i uświadomiłam sobie jedną rzecz: dla większości z nich nie była to pielgrzymka, ale wycieczka. Turystyczna atrakcja. Kolejna rzecz do odhaczenia na liście „miejsc do zobaczenia przed śmiercią”. A ja? Ja chciałam tu czegoś więcej.Tylko czy to jeszcze było możliwe?
Straciłam cały zapał
Szłam wśród tłumu, starając się skupić na modlitwie, ale to było niemożliwe. Ludzie rozmawiali głośno, robili zdjęcia, nawet śmiali się w miejscach, gdzie powinno się milczeć. Z każdą minutą czułam coraz większą irytację.
Gdzie był ten mistyczny spokój, który miałam tu odnaleźć?
W pewnym momencie zauważyłam młodą kobietę klęczącą przy jednym z bocznych ołtarzy. Jej ramiona drżały, a dłonie zaciskały różaniec. Wyglądała, jakby coś przeżywała naprawdę. Podeszłam bliżej, ale zanim zdążyłam pomyśleć, że to może być właśnie ta chwila skupienia, której szukałam, za plecami usłyszałam donośny głos:
– Proszę pani! Może się pani przesunąć? Chcę zrobić zdjęcie!
Odwróciłam się gwałtownie. Jakaś turystka z telefonem w dłoni patrzyła na mnie wyczekująco.
– Przepraszam – mruknęłam, ale to nie ja jej przeszkadzałam. To ta zapłakana kobieta klęcząca przed ołtarzem.
– A pani to nie ma wstydu? – fuknęła turystka, tym razem już wprost do niej. – No ile można klęczeć?
Zamarłam. Czułam, jak wzbiera we mnie gniew. Jak można było być tak bezdusznym? Dziewczyna podniosła głowę, ale nie powiedziała nic. Wstała, spuściła wzrok i odeszła, ściskając w dłoni różaniec. A ja? Ja poczułam, że oto właśnie tu, w tym świętym miejscu, tracę wiarę. Nie w Boga. W ludzi.
Straciłam wiarę w ludzi
Opuściłam bazylikę szybciej, niż planowałam. Potrzebowałam oddechu, dystansu, chwili samotności. Ale na Placu Świętego Piotra samotność była niemożliwa. Tysiące ludzi, tysiące głosów, tysiące aparatów fotograficznych i telefonów uniesionych w górę. Nie mogłam uwierzyć, jak bardzo się pomyliłam.
Myślałam, że to będzie duchowa podróż, że spotkam ludzi takich jak ja – wierzących, poszukujących, chcących doświadczyć czegoś więcej. Tymczasem wszędzie widziałam tylko komercję, pośpiech i brak szacunku.
Stanęłam przy jednym z boków placu, próbując się uspokoić. Tuż obok mnie sprzedawca wciskał plastikowe różańce parze turystów.
– Tylko dziesięć euro! Błogosławione przez samego papieża! – zachwalał z przesadnym entuzjazmem.
Mężczyzna z wąsami sięgnął do kieszeni.
– A dostanę certyfikat? – zapytał podejrzliwie.
–
Oczywiście! – sprzedawca sięgnął do torby i wyjął małą kartkę, na której widniała nazwa jakiegoś sklepu, zupełnie niezwiązanego z Watykanem.
Turyści wymienili spojrzenia, ale kobieta wzruszyła ramionami.
– No, skoro błogosławione... – powiedziała i wręczyła sprzedawcy banknot.
Odwróciłam wzrok. Poczułam mdłości. Gdzieś w tłumie usłyszałam śmiech. Grupa młodych ludzi pozowała do zdjęć, naśladując pozy posągów świętych. Jedna z dziewczyn wdrapała się na barierkę i udawała, że przemawia do zgromadzonych na placu, naśladując papieskie błogosławieństwo. Było mi wstyd. Wstyd za nich. Wstyd za nas wszystkich. I nagle poczułam, że to już nie moje miejsce.
Największe rozczarowanie w życiu
Szłam przez plac, coraz szybciej, jakbym chciała uciec. Nie wiedziałam, dokąd idę, ale czułam, że muszę się stąd wydostać. Moje marzenie umierało na moich oczach. Ludzie mijali mnie, rozbawieni, głośni, pochłonięci sobą. Niektórzy robili selfie z bazyliką w tle, inni wciskali sobie do rąk tanie dewocjonalia, a jeszcze inni próbowali targować się o cenę błogosławionych obrazków. Nie tak miało wyglądać to miejsce. Nie tak miała wyglądać moja pielgrzymka.
W końcu przysiadłam na kamiennym murku przy fontannie. Obok mnie jakiś mężczyzna w garniturze rozmawiał przez telefon. Po jego tonie można było wywnioskować, że negocjuje jakiś interes. Po chwili z torby wyjął długą paczkę i podał ją kobiecie w czarnych okularach.
– To dla twojej matki. Różańce po pięć euro, wzięłaś sto sztuk, to daje pięćset. Dobra cena.
Kobieta kiwnęła głową, wsunęła paczkę do torby i odeszła bez słowa. Zacisnęłam dłonie w pięści. Czułam, jak całe to miejsce staje się dla mnie obce. Jak wszystko, co kojarzyło mi się z wiarą i duchowością, rozpada się w zetknięciu z brutalną rzeczywistością. Podniosłam wzrok na bazylikę. Wciąż była piękna, majestatyczna, imponująca. Ale w moim sercu nie było już zachwytu. Było rozczarowanie. I wtedy zrozumiałam, że wcale nie straciłam wiary w Boga. Straciłam wiarę w ludzi.
Tego dnia wróciłam do hotelu wcześniej niż reszta grupy. Nie chciałam już uczestniczyć w tej pielgrzymce. Czułam, że nie ma w niej nic świętego.
Usiadłam na łóżku, patrząc przez okno na ulice Rzymu. W głowie miałam chaos. Z jednej strony – to, co widziałam na Placu Świętego Piotra: tłumy turystów traktujących Watykan jak park rozrywki, handlarzy dewocjonaliów liczących zyski, ludzi, którzy przyjechali tu nie dla Boga, ale dla zdjęć i pamiątek. A z drugiej strony… czułam, że nie powinnam pozwolić, by to wszystko odebrało mi wiarę.
Ale jak mogłam jej bronić, skoro czułam się oszukana? W końcu sięgnęłam po telefon i otworzyłam zdjęcie, które zrobiłam w bazylice. Była na nim klęcząca kobieta, ta sama, którą wypędzono sprzed ołtarza. Jej twarz była smutna, ale pełna prawdziwej wiary. I wtedy dotarło do mnie, że Bóg nie mieszka w murach bazyliki. Nie znajdę Go w tłumie, nie znajdę wśród ludzi, którzy traktują religię jak turystyczną atrakcję.
Bóg był tam, gdzie ta kobieta. W cichej modlitwie, w samotnym skupieniu, w chwili prawdziwej rozmowy z Nim. Zrozumiałam, że nie potrzebuję Watykanu, by wierzyć. Moja pielgrzymka skończyła się, zanim się naprawdę zaczęła. Ale może właśnie wtedy znalazłam to, czego naprawdę szukałam.
Ilona, 56 lat
Czytaj także:
„Po rozwodzie mąż zażądał zwrotu obrączki, a ja go wyśmiałam. Sknerus chciał ją wcisnąć na palec swojej kochance”
„Matka zorganizowała mi randkę w ciemno. Dla niej to niedopuszczalne, by kobieta w moim wieku marnowała się bez faceta”
„Mąż był na każde zawołanie mojej matki. Myślałam, że to przyjaźń zięcia z teściową, ale ukrywali coś niemoralnego”

