Reklama

Jeszcze niedawno marzyłam, że poznam kogoś, kto zawróci mi w głowie. Może nie księcia na białym koniu, czy rycerza rzucającego mi do stóp całe bukiety róż. Ale chociaż faceta, który na pierwszą randkę nie zaprasza dziewczyny na wiejską dyskotekę z dudniącym disco polo lub do ulicznej budki z tanim kebabem na frytkach. No i takiego, który potrafi się ubrać w coś innego niż powycierane jeansy i za duża bluza z kapturem.

Chłopaki stąd mnie nie interesowali

Mężczyźni z mojej okolicy? No cóż, ich najtrafniejsze podsumowanie niedawno zrobiła Wiktoria, moja najlepsza kumpela od czasów pierwszej klasy technikum:

W gumiakach po piwo do sklepu, w dresie na randkę, a o kwiatkach to, owszem słyszeli, ale myślą, że kupuje się je głównie na pogrzeby.

Znacie te klimaty? Bo ja doskonale. Pochodzę z niewielkiej wioski na Mazowszu. No wiecie, takiej, gdzie kilkadziesiąt domów ulokowało się po dwóch stronach biegnącej zakrętami drogi. I gdzie wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Obserwują zza płotów, z ganków, ogródków i balkonów. I plotkują. A ta córka od K. to w ogóle się nie szanuje, bo już z drugim chłopakiem się spotyka. A starzy N. od ponad miesiąca nie byli na mszy w niedzielę. A skąd ci G. mają pieniądze? Skoro pole u nich już dawno odłogiem leży, a tu on właśnie sprowadził samochód spod Poznania.

Właśnie w takiej okolicy i wśród takich ludzi biegło moje życie. Od dzieciństwa byłam uczona, że wszystkim trzeba się kłaniać, ładnie uśmiechać na przystanku i broń Boże nie odpyskować jakiejś wścibskiej sąsiadce, wiecznie wściubiającej nos w nie swoje sprawy.

Ech, jak bardzo chciałam opuścić to miejsce i znaleźć się w bardziej cywilizowanym środowisku. Takim, gdzie facet wie, jak się modnie ubrać, gada nie tylko o meczach i dłubaniu przy samochodach. Dbania o paznokcie nie uważa za nic podejrzanego. A dziewczynę na randkę zaprasza do eleganckiej restauracji. Czy to aż tak dużo?

Gdy odezwał się do mnie Krystian – przystojny, bogaty, z Warszawy – byłam wniebowzięta. Czułam, że teraz to los naprawdę się do mnie uśmiechnął.

„No, wreszcie! Może w końcu ktoś mnie potraktuje jak damę” – myślałam podekscytowana, niemal cała w skowronkach.

Już nie mogłam się doczekać, kiedy ten wymarzony chłopak zaprosi mnie na randkę. No i kiedy będę mogła wstawić zdjęcia z dobrej restauracji na swój profil na Instagramie. No wiecie, teraz modne są takie luźne fotki z dobrym jedzeniem w tle i podpisem w stylu: „Zwyczajna kolacja we dwoje”.

Miał pokazać mi inny świat

Krystiana poznałam przez aplikację randkową, z której już jakiś czas temu namiętnie zaczęłam korzystać. Jak każdej dziewczynie, marzyła mi się wielka miłość. A gdzie niby miałam jej szukać? No przecież nie na przyszkolnym boisku czy przystanku autobusowym, gdzie zbierała się miejscowa młodzież, by wypić piwo i pogadać o głupotach. Taki poziom zupełnie mnie nie interesował. Nie to, że miałam coś przeciwko miejscowej płci przeciwnej. Ale nie chciałam trafić w sam środek konkursu na bekanie. A wy byście chcieli? No właśnie.

Krystian od razu zaznaczył, że „szuka kogoś wyjątkowego i z klasą”, ale „niebanalnego”. Cokolwiek to miało znaczyć. Jego zdjęcia wyglądały jak z katalogu. Nie dość, że przystojniak był z niego jakich mało, to na pierwszy rzut oka było widać, że ten facet pochodzi z zupełnie innego świata. Dla niego nasza wioska to najpewniej jakaś zapomniana pipidówka z dowcipów albo starych polskich komedii. Pewnie roześmiałby się, gdybym mu pokazała, co tutaj uchodzi za dobrą zabawę i rozrywkę oraz jak ludzie ubierają się na ważne okazje.

Po nim od razu było widać klasę

Na zdjęciach widniał apartament z widokiem na Wisłę, elegancki smoking, modna fryzura prosto od fryzjera, drogi zegarek na ręce, samochód, którego nazwy nie potrafiłam nawet wymówić. Napisał do mnie pierwszy. Najpewniej spodobały się mu moje zdjęcia. Co jak co, ale edycję swoich fotek dopracowałam do perfekcji. Tu coś odcięłam, tam dodałam, poprawiłam rozdzielczość i kolory. Nie, nie chodzi o to, że wyglądam mocno przeciętnie, a chcę zgrywać modelkę. Co to, to nie. Po prostu musiałam nieco podrasować tło i swoje stylizacje. Nie chciałam od razu pokazywać ludziom tego, co mnie tutaj otacza.

Komplement za komplementem, uśmiech za uśmiechem. Mnóstwo emotikonek. Naprawdę fajnie nam się pisało. Później dał mi numer telefonu i zadzwonił. Jego głos idealnie pasował do zdjęć. Niski, ciepły, naprawdę męski. Ten facet na pewno dostałyby angaż w radiu. Po trzech dniach zaprosił mnie do Warszawy na kolację.

Chcę pokazać ci inny świat – napisał. – Mam wrażenie, że zasługujesz na coś więcej niż lokalne disco polo i kebab z budki.

Nie powiem, zakłuło. Ale miał rację. Przecież dokładnie to samo myślałam sama. Nie mogłam go winić za to, że to odczytał. Był po prostu bystry i wiedział, co jest grane. Zaproszenie oczywiście przyjęłam. Byłam wniebowzięta.

– Wreszcie czeka mnie prawdziwa randka. No wiesz, w eleganckim miejscu, z dystyngowanymi kelnerkami, cichą muzyką, przyćmionym światłem, drogim winem. Koniec z fast foodami i włóczeniem się po przaśnych imprezach – paplałam podekscytowana do Wiktorii, która pomagała mi w przygotowaniach.

– Jasne, jasne. Która z nas by tego nie chciała? Ale ci się poszczęściło. Tylko obiecaj, że kiedyś mnie też zaprosisz do tej stolicy – nie wiedziałam, czy koleżanka mówi serio, czy wyraźnie się ze mnie podśmiewa.

Ale miałam to w nosie. Liczyło się tylko tu i teraz. A teraz czekała mnie randka mojego życia i musiałam dobrze się do niej przygotować.

Randka jak z bajki, ale…

Ubrałam się najlepiej, jak umiałam. Sukienka pożyczona od kuzynki, buty na obcasie (stopy bolą mnie do dziś), starannie zrobiona fryzura i oczywiście perfekcyjny makijaż. Czułam się niczym gwiazda filmowa, która odstawiła się na czerwony dywan.

Krystian czekał na mnie przed restauracją. W limuzynie, bo inaczej jego samochodu nie można nazwać. Otworzył drzwi i uśmiechnął się, taksując mnie wzrokiem od samej góry do samego dołu.

– Niezła sukienka. Trochę jak z lat dziewięćdziesiątych, ale przynajmniej widać, że się starałaś.

Serio? Zamiast kurtuazyjnego „wyglądasz pięknie”, powiedział coś takiego? Ale wtedy zignorowałam swoje obawy. Może po prostu jest szczery? W końcu na co dzień obraca się wśród perfekcyjnie ubranych ludzi. A na markowe rzeczy z najlepszych butików przecież nie było mnie stać.

Kolację zaplanował w miejscu, w którym ceny były tak wysokie, że bałam się dotknąć sztućców, żeby czegoś nie stłuc. Kelnerzy byli bardziej eleganccy niż burmistrz z naszego miasteczka, występujący na wiecu wyborczym.

Krystian zamówił za mnie – bez pytania.

Ty weźmiesz krewetki. Będziesz miała okazję spróbować czegoś cywilizowanego – rzucił z uśmiechem.

Mówił głównie o sobie. O firmie, samochodach, inwestycjach. O tym, że jego byłe partnerki nie pasowały do jego stylu życia. Wtrąciłam coś o pracy w lokalnym przedszkolu, o dzieciach – spojrzał na mnie, jakbym mówiła w suahili.

– Zawsze podziwiałem ludzi z misją – rzucił chłodno po dłuższej chwili. – Ale wiesz, trochę szkoda twojego potencjału na wycieranie zasmarkanych nosów cudzych bachorów, nie sądzisz?

Potencjału? Jakiego mojego potencjału? Niby do czego? Żeby siedzieć z nim na eventach i uśmiechać się ładnie do zdjęć? Nawet nie zdążył mnie poznać.

Wpakował mnie w niezłe bagno

Gdy kelner przyniósł rachunek, Krystian wyjął portfel i powiedział:

To może zapłacimy po połowie? W końcu jest równouprawnienie, nie?

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

– Ale przecież to ty mnie tutaj zaprosiłeś – starałam się, żeby mój głos nie brzmiał jak wyrzut, ale zwyczajnie nie było mnie stać na tak drogie miejsca.

– Tak, ale to chyba nie znaczy, że od razu mam inwestować, zanim się nie dowiem, czy warto – rzucił półżartem.

Nie wiem, co mnie bardziej zabolało. Te dwuznaczne słowa czy fakt, że jeszcze godzinę wcześniej zastanawiałam się, jakby to było być jego dziewczyną. W końcu uniosłam się honorem i poprosiłam kelnera o terminal. Zapłaciłam swoją część. Najwyżej pożyczę od rodziców, gdy nie starczy mi do pierwszego.

U nas na wsi jednak nie jest tak źle

Wróciłam do domu zła na siebie, na niego i na świat. Kilka dni później pojechałam do babci dwie wsie dalej, żeby nieco się wyciszyć. I tam, na przystanku, spotkałam Michała – chłopaka z sąsiedztwa.

Kiedyś się w nim podkochiwałam, ale uznałam, że jest „za prosty”. Wiecie – rolnik, gumiaki, ręce jak grabie.

– O, Martyna! Co ty tu robisz taka wkurzona? – zapytał, widząc moją minę.

– Długa historia – burknęłam.

– Masz, trzymaj. Babcia dała mi dwie drożdżówki, a ja i tak nie zjem obu. Ty zawsze lubiłaś te z makiem – podał mi pakunek.

Pamiętał. Wiecie, co? Ta jedna drożdżówka była więcej warta niż tamten cały wieczór w luksusie. Bo była szczera. Bez sztucznych póz, bez kalkulacji. I dana mi prosto z serca.

Od tamtej pory inaczej patrzę na ludzi. Nie na ich drogie buty, nie na samochody. Ale na sposób, w jaki traktują innych. Krystian miał pieniądze, ale brakowało mu zwykłej kultury. Michał – może i na co dzień jeździ traktorem, ale zawsze zapyta, czy nie potrzebuję pomocy.

Marzyłam o luksusowej randce, a dostałam zimny prysznic od życia. Lekcję, której nie zapomnę. Ale myślę, że tak miało być. Bo teraz wiem, że prawdziwa klasa nie siedzi w portfelu. Tylko w sercu. I czasami może mieć na sobie nawet gumiaki.

Martyna, 27 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama