Reklama

Gdy ubierałam choinkę, dzieci skakały wokół jak na sprężynkach, a w tle leciały kolędy z internetu, obiecałam sobie jedno: że się nie dam. Że nie podniosę głosu, nie rzucę talerzem, nie popłaczę się w łazience jak rok temu. Że dam radę, choćby nie wiem co. To miały być spokojne święta. Przynajmniej takie je sobie zaplanowałam. Barbara, moja teściowa, miała przyjechać z Andrzejem jak co roku. Na trzy dni. To tylko trzy dni, powtarzałam sobie jak mantrę. Trzy dni, które przetrwam w milczeniu, z uśmiechem przyklejonym do twarzy, dla dzieci i dla świętego spokoju.

To nie tak, że nie próbowałam się z nią dogadać. Próbowałam. Przez pierwsze lata małżeństwa łudziłam się, że może jak pokażę, że jestem dobrą żoną, matką, gospodynią, to mnie zaakceptuje. Ale Barbara zawsze znajdowała coś, co było nie tak. Albo dzieci „za bardzo się wydzierają”, albo „zupa za rzadka”, albo „choinka wygląda jak z jakiejś reklamy, a nie jak z prawdziwego domu”.

A Marek? Mój Marek siedział w tym wszystkim jak cień. Cichy, nieobecny. Gdy Barbara atakowała mnie słownie, on tylko spuszczał wzrok i szedł po więcej kompotu. Kiedyś bolały mnie słowa Barbary, dziś bardziej boli mnie jego milczenie. Tego roku miałam dość, ale nie chciałam awantury. Nie chciałam krzyków ani łez. Chciałam tylko przeżyć te trzy dni. Bez wybuchów i scen. I przez dwa dni mi się udawało. Ale trzeciego dnia wydarzyło się coś, czego Barbara się nie spodziewała. A ja... ja po raz pierwszy od lat zrobiłam coś naprawdę dla siebie.

Zamknęłam oczy

Weszli z hałasem, jakby przyszli do kogoś obcego, a nie do syna i jego rodziny. Barbara już w progu rozejrzała się po przedpokoju jak inspektor sanepidu, a potem rzuciła szybkim spojrzeniem na choinkę, która stała w kącie salonu, cała w złocie i bieli. Wybrałam te kolory, bo chciałam, żeby było jasno i ciepło. Dzieci pomagały mi wieszać bombki, robiły to z takim przejęciem, że niektóre wisiały po dwie na jednej gałęzi. Dla mnie to była najpiękniejsza choinka, jaką mieliśmy. Dla Barbary oczywiście nie.

— No tak, choinka jak z galerii — powiedziała tonem, który miał sugerować, że to wcale nie komplement. — Wszystko pod linijkę, zero duszy.

Andrzej zdjął płaszcz i od razu przysiadł na fotelu, jakby go ten komentarz nie dotyczył. Marek, zamiast cokolwiek powiedzieć, po prostu odwiesił kurtkę matki do szafy i skinął na mnie, żebym przyniosła herbatę. Nie odezwałam się ani słowem, tylko poszłam do kuchni, choć ręce miałam już mokre od potu. Usiłowałam sobie wmówić, że to nic, że tylko tak mówi, bo taka już jest. Ale coś we mnie się zagotowało.

Zanim zdążyłam włączyć czajnik, usłyszałam, jak Barbara przechodzi do kolejnych uwag:

— Kolędy z internetu? Poważnie? — zapytała głośno, jakby chciała, żeby usłyszało to pół osiedla. — Kiedyś ludzie śpiewali razem. A teraz? Maszyna śpiewa, a dzieci krzyczą.

Zamknęłam oczy. Dzieci nie krzyczały. Były podekscytowane, że babcia i dziadek przyjechali, że są święta, że będą prezenty i pierogi. Tylko tyle. Ale dla niej każde podniesienie głosu to był dramat.

Spojrzałam mu w twarz

Gdy weszłam z tacą, spojrzała na mnie jakby z politowaniem.

— Kochana, nie masz może normalnych kubków? Te z reniferami to bardziej na Sylwestra dla dzieci, a nie dla dorosłych.

Uśmiechnęłam się, bo przecież obiecałam sobie, że będę spokojna. Marek spojrzał gdzieś w bok, w stronę okna, i nie odezwał się ani słowem. Dzieci podeszły do babci, Agatka chciała ją przytulić. Barbara objęła go tylko jedną ręką i powiedziała:

— Dobrze, dobrze, ale nie skacz, bo mnie głowa boli. I tak was tu słychać na trzy piętra.

Zobaczyłam, jak córka cofnęła się powoli i bez słowa poszła do swojego pokoju. Franek został, bo jeszcze nie umiał zrozumieć tych wszystkich aluzji. Gdy zapytałam, czy ktoś chce kawałek ciasta, Barbara westchnęła.

— A co to za ciasto?

— Makowiec — odpowiedziałam cicho.

— Bez lukru? — zapytała, unosząc brew. — No cóż... Kiedyś to wszystko było robione z sercem. A teraz to tylko żeby było ładnie. Jak ta choinka.

Marek dopił herbatę i wyszedł do kuchni pod pretekstem, że musi sprawdzić piekarnik. Nie sprawdzał niczego. Stał przy zlewie i gapił się w blat. Podeszłam do niego i spojrzałam mu w twarz.

Może byś coś powiedział? — szepnęłam.

— Nie teraz — odpowiedział, nawet na mnie nie patrząc.

Wróciłam do salonu sama. Barbara już komentowała program w telewizji, dzieci siedziały w ciszy przy stoliku i układały puzzle, a ja myślałam tylko o jednym: jeszcze tylko dwie noce. Dwa śniadania. Jedna kolacja. I koniec.

W jednej chwili zmarkotniała

Obudziłam się przed wszystkimi. Wstałam cicho, żeby nie obudzić dzieci, i zeszłam do kuchni. Zaparzyłam sobie herbatę i przez chwilę siedziałam w ciszy, patrząc na jeszcze migoczącą choinkę. Lubiłam te poranki, zanim wszyscy się obudzili. Zanim zaczynało się przedstawienie.

Barbara weszła do kuchni bez słowa. Usiadła przy stole i zaczęła obierać mandarynkę. Pomarańczowa skórka rozłożyła się na obrusie, który dopiero co wyprasowałam.

— Nie spałaś długo — rzuciła.

— Nie umiem spać, kiedy jest tyle do zrobienia — odpowiedziałam spokojnie.

— A po co się tak spinasz? Przecież i tak wszystkiego nie dopilnujesz. Zupa już się gotuje?

— Jeszcze nie, najpierw śniadanie — powiedziałam, nie patrząc jej w oczy.

— U nas zawsze najpierw był barszcz z uszkami. A nie jakieś... zupy kremy — mruknęła z wyraźnym niesmakiem.

Zignorowałam to. Wstałam i zaczęłam kroić chleb. Barbara obserwowała każdy mój ruch.

— Te twoje świeczki zapachowe... — odezwała się po chwili. — Kiedyś dom pachniał świętami, a teraz tylko tymi... no... waniliami z Ikei. Jakbyś chciała coś ukryć.

Nie odpowiedziałam. Czułam, jak z każdą minutą moja cierpliwość ulatuje.

Zamiast świąt był spektakl

Dzieci zbiegły z góry, roześmiane. W rękach miały swoje nowe zabawki i chciały się pochwalić babci. Barbara spojrzała na nie zmęczonym wzrokiem.

— Nie tak głośno, dzieci. Babci głowa pęka. Co wy, cały czas musicie krzyczeć?

Spojrzałam na Agatkę. W jednej chwili zmarkotniała. Usiadła na krześle, z zabawką w rękach, i tylko patrzyła w stół. Franek jeszcze próbował — podszedł do babci i zaczął jej coś opowiadać. Przerwała mu w połowie zdania:

— Cicho teraz, dobrze? Babcia jeszcze nie zdążyła wypić herbaty.

— Nie chciał cię zdenerwować — powiedziałam cicho, próbując uratować sytuację.

— Wiem – odpowiedziała. — Tylko może ty w końcu powinnaś przestać się cały czas uśmiechać. Za dużo się uśmiechasz. Jakbyś była na reklamie pasty do zębów, a nie w prawdziwym życiu.

W tej chwili przyszedł Marek. Spojrzał na stół, potem na mnie, ale znów nic nie powiedział. Siadł, zjadł jedno jajko i poszedł do łazienki. Nie zapytał, czy pomóc, czy coś podać. Był jak cień, jak powietrze. Niby był, a jakby go nie było. Zostawił mnie samą.

Barbara jeszcze chwilę mówiła o tym, że chleb za bardzo się kruszy, a w szynce jest za dużo tłuszczu. Milczałam, podobnie jak dzieci. I nawet kolędy w tle zdawały się grać ciszej. Zastanawiałam się, czy to tylko ja wyczuwam to napięcie, które nie miało gdzie ujść. Zamiast świąt był spektakl. Zamiast ciepła same lodowate zdania wypowiadane z pozornym spokojem. A ja siedziałam tam, z tym swoim za szerokim uśmiechem i coraz bardziej ściśniętym gardłem, czując, że coś we mnie się zamyka.

Wiedziałam, że tak się to skończy

Śniadanie trzeciego dnia było jak ceremonia pogrzebowa. Każdy siedział na swoim miejscu, talerze stukały o blat stołu, a między nami unosiła się ta znajoma, gęsta cisza. Marek był jak zawsze pierwszy. Usiadł, nalał sobie kawy, po czym wpatrywał się w parę unoszącą się z kubka, jakby chciał się w niej schować. Andrzej przytaknął na „dzień dobry” i zajął miejsce obok syna. Barbara przysiadła przy końcu stołu, jakby z daleka łatwiej jej było ocenić, co tu znowu poszło nie tak.

Stałam przy kuchence i mieszałam jajecznicę, chociaż nikt o nią nie prosił. Dzieci jeszcze spały. Chciałam, żeby pospały jak najdłużej.

Nie masz innych serwetek? — zapytała Barbara, podnosząc jedną z papierowych i patrząc na nią z miną, jakby trzymała brudną szmatkę.

— Takie wybrałam — powiedziałam krótko.

— Kiedyś to się święta szykowało, a teraz? Wszędzie papier i plastik. Tylko sztuczność — westchnęła teatralnie.

Odłożyłam patelnię, wytarłam ręce i stanęłam naprzeciw niej. Przez trzy dni nie powiedziałam jej nic. Przez trzy dni znosiłam każdą uwagę, każde westchnięcie, każdą minę. Nie dlatego, że nie miałam siły, ale dlatego, że chciałam to zrobić w spokoju. Chciałam, żeby to, co powiem, zabrzmiało wyraźnie. Poszłam do przedpokoju. Wzięłam walizkę, którą dzień wcześniej spakowałam. Wiedziałam, że tak się to skończy. Weszłam do salonu, postawiłam ją obok krzesła Barbary i spojrzałam jej w oczy.

Dziękuję za odwiedziny. Następnym razem może być przez Teamsa.

Barbara zamarła, jakby nie wiedziała, co się właśnie wydarzyło. Andrzej uniósł głowę, ale nic nie powiedział. Patrzył to na mnie, to na walizkę. Marek długo nie reagował. Trzymał w dłoni łyżkę, a potem odłożył ją powoli na stół. I wtedy, po raz pierwszy od wielu miesięcy, usłyszałam jego głos. Nie był głośny, ale wyraźny:

Powinnaś to zrobić dawno — powiedział, patrząc wprost na mnie.

Barbara zerwała się z krzesła. Chwyciła torebkę i zaczęła coś mówić, ale nikt jej już nie słuchał. Andrzej wstał i bez słowa pomógł jej założyć płaszcz. Dzieci zeszły ze schodów, zaspane, zdziwione. Mała zapytała, czemu babcia się spieszy. Nie odpowiedziałam. Zamknęłam za nimi drzwi. Cisza, która wtedy zapadła, była cięższa niż jakikolwiek krzyk.

Nikt niczego nie oczekiwał

To były najcichsze święta w moim życiu. Nie dlatego, że nikt się nie śmiał, że dzieci nie biegały po domu, że nie było wspólnego śpiewania. Cisza była we mnie — inna niż zwykle. Nie pusta, nie gorzka, a właśnie taka spokojna, moja. Milczałam z wyboru, nie ze strachu. Po raz pierwszy czułam, że coś się domknęło. Może nie na zawsze, ale na tyle, by w końcu móc oddychać.

Nie wiem, co będzie z nami dalej. Z Markiem, z tą rodziną. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś zaproszę Barbarę do naszego domu. Na pewno jednak nie będę już milczeć, kiedy ktoś przekracza granice. Nie będę się uśmiechać wtedy, gdy boli.

Wstałam rano i zrobiłam śniadanie. Zwykłe, codzienne, bez ozdób. Dzieci usiadły przy stole, Marek też. Było cicho, ale ta cisza już nie była ciężarem. Nikt nic nie komentował, nikt niczego nie oczekiwał. I może właśnie to był dobry początek.

Sylwia, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama