Reklama

Od dawna marzyłam o tym, by choć przez chwilę pooddychać górskim powietrzem. Nie chodziło o żadne ekskluzywne SPA ani wyprawy na Rysy. Chciałam po prostu usiąść na ławce z widokiem na szczyty, zamknąć oczy i przez minutę nie słyszeć nic poza wiatrem i własnym oddechem. Planowaliśmy ten długi weekend od miesięcy, odkładając pieniądze na noclegi, sprzęt i jedzenie. Przeglądałam prognozy, pakowałam ciepłe skarpety i termos z herbatą. Wszystko miało być idealnie. Ale nie było.

Nadzieja zapakowana w walizki

– Spakowałaś ten gruby koc? – zapytał Michał, stojąc w przedpokoju z dwiema wielkimi torbami. – W nocy ma być chłodno, a jak się rozłożymy pod Nosalem, to się może przydać.

– Mam, mam – rzuciłam z kuchni, pakując jeszcze kanapki do pudełek. – I termosy. I kubki. I te ciasteczka, co lubisz. Wszystko.

Było wcześnie rano, słońce dopiero zaczynało się przebijać przez szare niebo, a my byliśmy gotowi ruszyć w drogę. Od miesięcy mówiłam, że potrzebuję tego wyjazdu jak powietrza. Codzienność mnie przytłaczała – praca, rachunki, ciągle coś. W górach miałam się przewietrzyć, przewietrzyć głowę, zacząć znów oddychać.

Zabraliśmy jeszcze plecaki i ruszyliśmy. Michał zapuścił playlistę, którą przygotował specjalnie na tę okazję. Same nasze ulubione piosenki, głównie stare kawałki, które znaliśmy jeszcze z czasów liceum.

No to co? W Tatry! – krzyknął z entuzjazmem i dał głośniej muzykę.

Na początku wszystko szło idealnie. Droga była prawie pusta, śmialiśmy się, śpiewaliśmy, Michał nawet planował, że jeszcze tego samego dnia wejdziemy na Rusinową Polanę. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że za parę kilometrów zacznie się coś, co później nazwaliśmy najdłuższym postojem w historii naszych wyjazdów.

– Coś się chyba dzieje... – powiedział Michał, kiedy auto zwolniło do dziesięciu na godzinę. – Nie powinno tu być aż takiego ruchu...

Jazda w ślimaczym tempie

Ruch nie tylko nie zelżał – stawał się coraz gęstszy. Do Zakopanego mieliśmy jeszcze dobre sto kilometrów, a my już tkwiliśmy w korku tak zwartym, że szpilki nie można było wcisnąć. Michał stukał palcami o kierownicę w rytm piosenki, która już dawno przestała być zabawna.

Spokojnie, zaraz się ruszy – rzucił z wymuszonym optymizmem.

– Wiesz, że powtarzasz to co piętnaście minut?

Spojrzał na mnie z boku. Bez złości, raczej z lekkim wstydem. Wiedziałam, że sam się w środku gotuje, tylko próbuje to trzymać w ryzach. Udało się nam przejechać jeszcze może kilometr i wtedy zatrzymaliśmy się na dobre. Obok stał czerwony passat z parą w średnim wieku. Kobieta jadła chipsy i patrzyła w telefon. Mężczyzna obok niej czytał gazetę.

– Może powinniśmy zawrócić? – zapytałam cicho.

– A dokąd? – odparł Michał. – Wszędzie teraz korki. Wszyscy jadą na ten cholerny długi weekend.

Godzinę później zaczęliśmy krążyć po YouTubie w poszukiwaniu filmików o oddychaniu przeponą. Miałam ochotę wysiąść i iść pieszo. Do najbliższej polany, drzewa, czegokolwiek.

– Masz jeszcze te ciasteczka? – zapytał Michał.

Podałam mu pudełko bez słowa. Jedliśmy w milczeniu, jakby odgryzając z każdego ciastka kawałek naszych złudzeń.

Miało być inaczej

Zatrzymaliśmy się na poboczu. Nie żeby to miało jakiś sens – wszyscy wokół też stali. Samochody sunęły centymetr po centymetrze jakby pod wpływem niewidzialnej siły. Michał wyłączył silnik.

– Szkoda paliwa – powiedział.

I tak nie jedziemy.

Wyjęłam termos z bagażnika. W środku była herbata z imbirem i miodem. Miałam ją pić na szczycie – po długim marszu, z widokiem na Tatry. Miała smakować jak nagroda. Ale wypiłam ją w samochodzie, w dusznej puszce pełnej resztek nerwów i niezrealizowanych planów. Upiłam łyk. Herbata była ciepła, ale smakowała… jak rozczarowanie.

– Daj trochę – Michał sięgnął po kubek. – Jak za starych dobrych czasów... Pamiętasz tę wyprawę w Pieniny?

– Tę, gdzie nas złapał deszcz i musieliśmy suszyć skarpetki nad ogniskiem?

– Właśnie tę.

Uśmiechnęliśmy się słabo. Nagle zapukał ktoś w szybę. Obok stał chłopak, może dwadzieścia lat, z dwoma kanapkami w rękach.

– Chcecie wymienić? Mam pasztetową i serem, zamienię za coś słodkiego. Jestem już tak zdesperowany, że nawet ciastka z rodzynkami zjem.

– Masz – podałam mu paczkę z herbatnikami. – Ale nie mów nikomu, że je lubię.

– Doceniam. A może by tak wszyscy wyszli? Zrobimy piknik na asfalcie?

Nie żartował. Dziesięć minut później pięć samochodów dalej ktoś już rozkładał koc.

Awantura przy stacji benzynowej

Do najbliższej stacji benzynowej było jeszcze czternaście kilometrów. Pokonanie ich zajęło nam trzy godziny i dwadzieścia minut. W międzyczasie Michał przestał mówić. Ja też. Z początku próbowałam jeszcze żartować, puszczałam głupie filmiki na telefonie, ale w końcu poddałam się tej dusznej frustracji. Powietrze w samochodzie stało się ciężkie od milczenia, od napięcia.

Kiedy w końcu zjechaliśmy na stację, w powietrzu unosił się zapach przypalonych frytek i benzyny. Michał ruszył prosto do łazienki, a ja stanęłam w kolejce po hot dogi. Przede mną była kobieta z dwójką dzieci, które rzucały batonami po podłodze. Jej partner coś do niej warczał, a ona odpyskowała. Przerodziło się to w taką awanturę, że kasjerka przestała nawet skanować produkty.

To ty zawsze wszystko psujesz! – wrzeszczał facet.

– A ty to co?! Wielki planista! Zakopane w długi weekend, idioto!

Dzieci zaczęły płakać, a ja zamarłam z ciastkiem w ręku. Chciałam uciec, ale Michał nagle stanął za mną, trzymając butelkę wody.

– Zmęczyło mnie to – powiedział cicho. – Ale nie tylko ten korek. Wiesz… chyba bardziej to, że tak bardzo chcieliśmy, żeby to był nasz reset.

Spojrzałam na niego. Miał podkrążone oczy, jakby nie spał od trzech dni. I wtedy poczułam, że chcę być gdziekolwiek, byle z nim. Nawet w kolejce po parówki.

Namiot z widokiem na asfalt

Nie dotarliśmy do Zakopanego. Po kolejnych dwóch godzinach spędzonych w miejscu, gdzie GPS uparcie twierdził, że droga powinna być pusta, zdecydowaliśmy się zjechać na pobocze i rozbić namiot. Obok nas stały jeszcze cztery inne samochody – rodzina z Krakowa, młodzi z Częstochowy i jakaś para, która nie rozmawiała ze sobą wcale.

Rozłożyliśmy nasz mały namiot obok auta, między zaroślami a przydrożnym znakiem „Uwaga! Dziki”. Michał zajął się śledziami, a ja włączyłam latarkę w telefonie i rozścieliłam karimatę. Na tle nieba rozciągał się pomarańczowo-szary zmierzch, a zamiast zapachu świerków czułam wyłącznie spaliny i wilgoć od trawy.

– Romantycznie – mruknęłam, chowając się do środka.

– I jak tanio – uśmiechnął się Michał. – Darmowy nocleg z widokiem na… cudze tablice rejestracyjne.

W środku było chłodno, ale przynajmniej sucho. Michał wyjął termos z resztką herbaty. Wypiliśmy ją na spółę, przykryci kocem, w milczeniu. I wtedy mnie tknęło. Przecież to miał być odpoczynek, chwila oderwania się od codzienności. I owszem, nie było gór, szczytów, ani nawet planowanego spaceru. Ale byliśmy tu razem. Bez internetu, bez pośpiechu, bez kolejnych maili do wysłania.

– Jutro wracamy? – zapytał Michał.

– Tak. Ale najpierw zróbmy sobie śniadanie przy aucie. Jak prawdziwi podróżnicy.

Uśmiechnął się. Tak ciepło, jak nie uśmiechał się od dawna.

Moje góry to nie Tatry

Następnego ranka wstaliśmy przed siódmą. Rosa pokrywała namiot, trawa przy aucie parowała lekko w chłodnym powietrzu. Michał wyjął palnik turystyczny, a ja wlałam do garnka wodę na kawę. Ciche rozmowy z sąsiednich namiotów mieszały się z dźwiękiem zapalniczek i stukaniem butelek z wodą mineralną.

Kiedy ostatni raz piliśmy kawę na świeżym powietrzu? – zapytał Michał, podając mi kubek.

– Na tym biwaku w Bieszczadach, kiedy cię pogryzły komary i przez trzy dni chodziłeś jak balon.

Zaśmiał się. Wspomnienie było zabawne, ciepłe, takie, które wreszcie nie wiązało się z korkiem czy zmarnowanymi planami. Siedzieliśmy na karimacie, oparci o maskę samochodu, i piliśmy kawę, jakby to było nasze własne schronisko. I wtedy to do mnie dotarło. Te wszystkie moje wyobrażenia o wypoczynku – szlaki, widoki, wschody słońca nad Giewontem – to była tylko otoczka. Prawdziwa potrzeba kryła się pod tym: pobyć razem, wyłączyć się, przestać gonić.

Nie zrobiliśmy ani jednego zdjęcia na tle gór, ale mam w głowie obraz Michała, jak podaje mi kubek z gorącą kawą. I siebie – niezmęczoną, niezdenerwowaną, po prostu obecną. Wróciliśmy do domu w południe. Sąsiedzi pytali, jak było.

– Przewietrzyliśmy się – powiedziałam. – Wystarczająco, żeby znów oddychać.

Nie było szczytów, ale był spokój. Moje góry – te najważniejsze – wcale nie leżały w Tatrach.

Izabela, 36 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama