Reklama

Od piętnastu lat jestem żoną człowieka, którego kiedyś naprawdę kochałam, ale dziś… nie potrafię już nawet spojrzeć mu w oczy. Przez długi czas byłam przekonana, że żyję w stabilnym, dobrze zorganizowanym świecie, gdzie mój mąż dba o finanse, a ja zajmuję się domem i dziećmi. Ale ta równowaga to iluzja. Nie mam nic swojego. Ani konta, ani oszczędności, ani odwagi, by odejść. Boję się, że jeśli się zdecyduję na rozwód, on zostawi mnie z niczym. Dosłownie z niczym. Nawet sucharów nie miałabym za co kupić.

Uwięziona w złotej klatce

– Masz tu pięćset złotych. Starczy ci na cały tydzień, prawda? – rzucił Michał, kładąc banknoty na kuchennym stole, nawet nie patrząc mi w oczy.

– A na buty dla Oli? Mówiłam ci, że podeszwa się rozleciała

– Trzeba było nie kupować sobie tych jogurtów za sześć złotych sztuka – prychnął. – Jak chcesz luksusów, to idź do pracy i zarób.

Wtedy zacisnęłam zęby i nie odpowiedziałam. Jak zawsze. Bo przecież nie miałam własnych pieniędzy. Ani konta. Michał zawsze lubił kontrolować. Na początku wydawało mi się to troską. Twierdził, że skoro on więcej zarabia, to on „lepiej rozumie, jak działa świat”. Nie zauważyłam nawet, kiedy z partnera zmienił się w zarządcę mojego życia.

W domu wszystko było na jego nazwisko. Mieszkanie, samochód, nawet umowa na Internet. Nawet telefon, którym dzwoniłam do mamy, należał do jego firmy. Czułam się jak dziecko, które musi zapytać o zgodę, zanim cokolwiek zrobi.

Kiedyś próbowałam podjąć pracę. Ale Michał miał zawsze kontrargumenty: że Ola za mała, że dzieci potrzebują mamy, że przecież mamy wszystko, czego potrzebujemy. A teraz, po latach, jestem od niego zależna jak nigdy wcześniej. W nocy, kiedy wszyscy spali, siedziałam na podłodze w kuchni i płakałam w milczeniu. Wiedziałam, że to nie jest życie, które chcę prowadzić. Ale też wiedziałam, że nie mam dokąd pójść. I za co.

Tylko na jego warunkach

– Długo jeszcze będziesz się grzebać z tym praniem? – zapytał Michał, stojąc w progu łazienki z kubkiem kawy. – Śniadanie się samo nie zrobi.

– Już kończę – powiedziałam cicho i schyliłam się po kolejne koszule do rozwieszenia.

Każdy dzień wyglądał podobnie. Rano robiłam kawę, dzieciom śniadanie, Michałowi kanapki. Potem szkoła, zakupy, sprzątanie, obiad. Wieczorem odrabianie lekcji z Olą, kąpiele, kolacja. I jeszcze jego oczekiwania. Żeby zawsze było cicho, czysto, spokojnie. Żebym była miła, uśmiechnięta, posłuszna.

Z czasem zrozumiałam, że to nie był kompromis. To była gra, w której ja byłam pionkiem. Jeśli Michał na coś „pozwalał”, to tylko wtedy, gdy sam tak zdecydował. Gdy chciałam wyjść z koleżankami, miał nagle „dziwną migrenę”. Gdy mówiłam, że chcę kurs księgowości, on stwierdzał, że „to strata pieniędzy, przecież i tak się na tym nie znam”.

– Nie obrażaj się – mówił tonem uprzejmego oprawcy. – Przecież cię chronię przed błędami.

Z biegiem lat straciłam wiarę, że mogę cokolwiek zmienić. Wiedziałam, że każde moje „nie” zostanie odebrane jak bunt. A bunt oznaczałby awanturę. Ciszę. Chłód. Albo brak pieniędzy. Kiedyś Michał potrafił nie dać mi grosza przez dwa tygodnie, bo „byłam niemiła”. Więc byłam miła. Tak miła, że aż mnie mdliło od własnej uprzejmości. Ale nie umiałam inaczej. Bo to on ustalał zasady. I tylko na jego warunkach mogłam istnieć.

Nie zgodzi się na rozwód

– Mówiłaś coś o rozwodzie? – zapytał spokojnie, nie odrywając wzroku od ekranu telewizora.

Serce mi stanęło.

– Ja… tylko tak, w emocjach… Nie myślałam poważnie – wydukałam.

– Mam nadzieję – odparł, biorąc łyk piwa. – Bo byłabyś skończona. Wiesz o tym?

Patrzyłam na niego, nie mogąc się ruszyć. Zasłaniał sobą całe światło z okna, siedząc rozparty w fotelu jak król we własnym królestwie. Byłam tylko jego poddaną. Jego służącą. I chyba też – więźniem.

– Nie masz pracy, nie masz konta. Dom jest mój. Samochód też. Dzieci przy mnie mają lepsze warunki. Ty? Co masz? Chcesz się rozwieść? Proszę bardzo. Ale pamiętaj – zostaniesz z niczym – mówił spokojnym, wyuczonym tonem. Jakby opowiadał o pogodzie.

Przez gardło nie przechodziło mi żadne słowo. Czułam, jak pot spływa mi po plecach.

– Zresztą, myślisz, że sąd ci przyzna dzieci? Za co je utrzymasz? Ja mam znajomych, prawników, świadków. Ty masz tylko swoje rozżalenie. I płacz, który nikogo nie wzruszy – dodał, a na jego ustach pojawił się cień kpiącego uśmiechu.

Tamtej nocy nie zasnęłam. Leżałam obok niego, w łóżku, które dzieliliśmy od lat, i rozważałam. Czy rzeczywiście nie mam nic? Czy to znaczy, że nie mam też prawa do wolności?

Sekrety ukryte w sejfie

Zawsze mówił, że sejf jest dla naszego bezpieczeństwa. Przechowywał tam dokumenty, gotówkę, umowy. I mój dowód osobisty. Mój paszport. Moje wszystko.

Żeby się nie zgubiło – mówił z uśmiechem, gdy kiedyś poprosiłam o dokumenty. – Po co ci? Nigdzie się nie wybierasz, prawda?

Tym razem nie pytałam. Poczekałam, aż wyjdzie do pracy. Michał był punktualny jak szwajcarski zegarek – o 7:30 wychodził, o 16:00 wracał. Miałam niecałe osiem godzin, żeby zajrzeć do tego, czego przez lata nie mogłam dotknąć. Znalazłam zapasowy klucz. Wiedziałam, gdzie go trzyma – w starej szufladzie w garażu, pod puszką z gwoździami. Z rękami jak z waty włożyłam klucz do zamka i przekręciłam. Klik.

W środku – papiery, segregatory, koperty. I koperta z moim nazwiskiem. Otworzyłam ją drżącymi palcami. Umowa darowizny. Nasze mieszkanie przepisane na jego matkę. Kolejna umowa. Upoważniające Michała do dysponowania moimi finansami. Tylko że ja nie miałam żadnych finansów…

Potem jeszcze wypisy z banku. Konto, o którym nie miałam pojęcia, i wpływy z wynajmu drugiego mieszkania, które kiedyś wspólnie kupiliśmy „na czarną godzinę”. Ale to mieszkanie też już nie było nasze. Też „dla bezpieczeństwa” przepisane – na jego siostrzeńca. Usiadłam na podłodze. Patrzyłam w te papiery, czując, że nie jestem nawet kobietą w małżeństwie. Byłam tylko imieniem na fikcyjnych dokumentach. Imieniem, z którego Michał zrobił narzędzie.

Boję się tego wszystkiego

Od tamtego dnia nosiłam w sobie strach, który gryzł mnie od środka jak rdza. Bałam się każdego jego powrotu, każdego stuknięcia klucza w zamku. A najbardziej bałam się, że kiedyś stracę czujność. Że się wymsknie, że znowu zapytam: „Mogę iść do pracy?” albo „Czy dostanę kartę bankową?”. Że znowu sprowokuję. Wieczorami patrzyłam na dzieci i próbowałam sobie wyobrazić, jakby to było – spakować walizkę i wyjść. Ale nie miałam dokąd. Mama mieszkała w kawalerce, z ledwością wiązała koniec z końcem. Brat? On miał swoją rodzinę, problemy, kredyt.

A ja? Ja miałabym tylko suchary. Dosłownie. Bo na więcej by mnie nie było stać. Pewnej nocy Michał, jakby wyczuł, że coś we mnie pęka, pochylił się nade mną i szepnął:

Gdybyś kiedykolwiek spróbowała odejść… pożałujesz. Przysięgam ci, Elwira, zrobię z ciebie żebraczkę. Odbiorę ci wszystko. I dzieci też.

Te słowa zostały mi w głowie jak tatuaż. Każdego ranka, gdy szykowałam im śniadanie, zastanawiałam się, czy one naprawdę wierzą, że mama jest szczęśliwa. Czy widzą, że ich mama to tylko cień kobiety, którą kiedyś była. Tylko raz pozwoliłam sobie na odwagę. Zadzwoniłam do fundacji pomagającej kobietom w mojej sytuacji. Rozmowa była krótka, ale konkretna. Wiedziałam, że mają listę ośrodków, że można zgłosić się po pomoc prawną. Że są kobiety, które wyszły z takich historii. Ale ja jeszcze nie byłam gotowa. Jeszcze nie dziś. Jeszcze nie teraz.

Wolność jest zbyt droga

Czasem myślę, że byłabym w stanie żyć w jakimś schronisku, spać na materacu, jeść te przeklęte suchary, byle tylko odzyskać powietrze. Ale zaraz potem przychodzi lęk. O dzieci, o to, że sąd ich nie przyzna mnie, że Michał mnie ośmieszy, upokorzy publicznie. Że zrzuci całą winę na mnie – bo przecież „ona nigdy nie pracowała”, „ona nie ogarniała nawet zakupów”. On umiał tak manipulować faktami, że w oczach obcych ludzi byłby bohaterem. Ojcem roku. Skrzywdzonym mężem.

A ja? Kim ja jestem? Kobietą, która siedzi w kuchni o czwartej nad ranem i zastanawia się, ile jeszcze lat wytrzyma. Ile jeszcze razy przytaknie, zaciśnie zęby, ugotuje obiad i uśmiechnie się do sąsiadki, że „u nas wszystko dobrze”.

Wiem jedno – nie chcę tak żyć do końca życia. Może nie dziś, nie jutro. Ale któregoś dnia przestanę się bać. Nauczę się, jak się stawia pierwsze kroki w obcym świecie. Wypełnię ten wniosek o rozwód. I nie dam się zastraszyć. Bo nawet jeśli miałabym spać na podłodze i jeść suchy chleb, to przynajmniej będę miała siebie.

Czekam tylko na moment, aż moja odwaga stanie się większa niż mój strach. Wtedy się podniosę. Z całym bagażem lat milczenia, z sercem połatanym na kawałki. Ale się podniosę.

Elwira, 40 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama