„Martwiłem się o sąsiada z góry, bo nagle przestałem go słyszeć. Gdy odkryłem powód, łzy aż cisnęły mi się do oczu”
„Drzwi otworzyły się powoli, jakby z wahaniem. Stał w nich on — mężczyzna, którego znałem jedynie z klatki schodowej. Wyższy ode mnie, chudy, siwiejące włosy miał rozczochrane, jakby nie spał od kilku nocy. W dłoni trzymał rozbity kubek, kawa ściekała mu po palcach, ale w ogóle na to nie zwracał uwagi”.

Mieszkam na trzecim piętrze w czteropiętrowym bloku z wielkiej płyty. Jest szary, prosty, nieco już zmęczonym życiem, jakby budynek też miewał swoje humory. Na przykład zimą stuka w kaloryferach, jakby próbował coś powiedzieć, a latem rury dziwnie dzwonią. Poza tym panuje tu cisza — raka, którą lubię.
Nie mam potrzeby znać sąsiadów. Nigdy nie wchodziłem nikomu w drogę, nie interesowało mnie, kto mieszka obok. Ale ludzi nad sobą... słyszę codziennie. Nie dlatego, że są głośni — wręcz przeciwnie: są cisi w taki uporządkowany, przyzwoity sposób. To starsze małżeństwo, którego imion nie znam, ale przez lata zdążyłem poznać ich dźwięki. Szuranie krzesła przy śniadaniu o siódmej. Czajnik, ten z gwizdkiem, piszczący zawsze chwilę po ósmej. Radio gra klasykę — nie za głośno, nie za cicho, dokładnie o dziewiętnastej trzydzieści. Kiedyś jeszcze był stuk filiżanki o spodek, ale ostatnio już rzadziej. Może im się zestaw potłukł albo przeszli na kubki.
Nie wiem, jak wyglądają z bliska. Widuję ich tylko czasem, przez okno, jak podlewają kwiaty na balkonie, oboje w dresach. On z gazetą, ona z butelką po wodzie mineralnej. Zawsze razem, w tej samej ciszy. Może nawet ze sobą nie rozmawiają, ale słychać, że są. I właśnie ta cisza — ich cisza, jest mi bliska. To nie jest brak dźwięków, ale jakieś ich uporządkowanie. Jak oddech kogoś śpiącego w tym samym pokoju. W tej codziennej rutynie odnajduję coś na kształt obecności. Nie potrzebuję z nimi rozmawiać, bo wystarczy mi, że są gdzieś tam, nade mną. I że wiem, że za chwilę znów usłyszę szuranie.
Postanowiłem coś zrobić
Zorientowałem się któregoś ranka, że coś jest inaczej. Siedziałem przy stole z herbatą, tak jak codziennie, patrzyłem w okno i czekałem na znajome dźwięki z góry. Ale nie się nie wydarzyło. Nie było ani szurania, ani czajnika, ani radia. Pomyślałem wtedy, że może po prostu zasnęli dłużej, że coś im się przesunęło. To się przecież zdarza, nawet starszym ludziom. Ale minął dzień i wieczór, i znów noc. I kolejny ranek też był cichy. Zbyt cichy. Blok ma to do siebie, że zawsze coś słychać. A tu — nic.
Po trzech dniach zacząłem sam siebie przekonywać, że wyjechali. Może do córki, do sanatorium, gdziekolwiek. Ale coś mi nie pasowało. Gdyby to był wyjazd, radio pewnie by nie grało, to zrozumiałe, ale dlaczego nie słyszałem, żeby się pakowali? Żadnego stukania, żadnych kroków, nawet nie zaskrzypiała podłoga. A ta podłoga zawsze skrzypiała.
Cisza z góry zaczęła mi burzyć myśli. Na początku łapałem się na tym, że sam chodzę po mieszkaniu ostrożniej, jakbym chciał zachować równowagę, żeby czegoś nie naruszyć. Ale później czułem już niepokój. Taki, którego nie potrafiłem nazwać. Nie byłem zmartwiony — nie, nie miałem do tego prawa, w końcu to nie byli moi bliscy, a jednak brak tych wszystkich drobnych dźwięków sprawiał, że sam nie czułem się już u siebie.
Postanowiłem coś zrobić. Nie dla nich, wmawiałem sobie, tylko dla siebie. Musiałem wiedzieć, co zaszło. Wymyśliłem więc pretekst. Przez pół dnia chodziłem po mieszkaniu, zakręcałem wodę, odkręcałem, próbując uwierzyć, że coś kapie. W końcu podszedłem do drzwi, stanąłem przed nimi z niezręcznym uczuciem, jakbym robił coś nie na miejscu.
— Dzień dobry, przepraszam, ale… coś z rurą się dzieje, chyba mi kapie. Może u pana też? — powtarzałem cicho pod nosem, ćwicząc to zdanie jak aktor. — Dzień dobry, mam pytanie, czy... Może pan spojrzeć do łazienki, bo mi się wydaje, że... — Szukałem wersji, która zabrzmi naturalnie, ale każda brzmiała sztucznie.
W końcu podszedłem pod ich drzwi i zapukałem.
Stałem tam jak idiota
Drzwi otworzyły się powoli, jakby z wahaniem. Stał w nich on — mężczyzna, którego znałem jedynie z klatki schodowej. Wyższy ode mnie, chudy, siwiejące włosy miał rozczochrane, jakby nie spał od kilku nocy. W dłoni trzymał rozbity kubek, kawa ściekała mu po palcach, ale w ogóle na to nie zwracał uwagi.
— Dzień dobry — zacząłem niezgrabnie, zerkając na jego twarz. — Przepraszam, ale... chyba coś z rurą, coś mi kapie. Może u pana też?
Patrzył na mnie pustym wzrokiem, długo, jakby słowa docierały do niego z opóźnieniem. W końcu, cicho, prawie bezgłośnie, odpowiedział:
— Żona umarła w niedzielę. Nie chce mi się myć talerzy.
Zamilkłem. Stałem tam jak idiota, z ręką jeszcze lekko uniesioną, jakbym w ten sposób mógł cofnąć czas. Ale nie potrafiłem nic powiedzieć. Mruknąłem coś pod nosem — może „przepraszam”, może „rozumiem” — chociaż przecież nie rozumiałem. Nikt nie rozumie takich rzeczy.
Odwróciłem się i zszedłem jedno piętro niżej. Drzwi nad moją głową zamknęły się bezgłośnie. Nie usłyszałem zamka ani kroków, tylko znów ciszę. Ale tym razem była już inna. Nie było w niej spokoju, tylko to gęste, ciągnące się napięcie. Usiadłem na kanapie, dochodząc do wniosku, że wokół znów jest zbyt cicho.
Słuchałem tej nowej ciszy
Przez godzinę siedziałem w milczeniu. Wcześniej dźwięk czajnika z góry oznaczał, że jest poranek, a radio, że zbliża się wieczór. Szuranie z kolei podpowiadało, że ktoś tam, nad moją głową, właśnie przysuwa krzesło, by usiąść do kolacji. Te drobne odgłosy porządkowały mi dzień, ustalały jego rytm, którego nie musiałem tworzyć sam. A teraz wszystko się rozpływało. Czas przestał mieć granice.
Chciałem coś przeczytać, ale litery skakały mi przed oczami. Telewizor włączyłem, a po chwili wyłączyłem. W lodówce czekał obiad z wczoraj, ale nie byłem głodny. W głowie miałem tylko ten obraz — sąsiada, z tym złamanym spojrzeniem i kubkiem, z którego wyciekała kawa.
Siedziałem więc i słuchałem tej nowej ciszy. Była inna. Nie odcinała mnie od świata, tylko z czegoś obnażała. Jakby to, co wcześniej było tłem, stało się teraz głównym bohaterem mojego dnia. Wreszcie wstałem. Powoli się ubrałem, założyłem kurtkę, schowałem ręce do kieszeni i wyszedłem z mieszkania. Nie miałem konkretnego planu. Po prostu musiałem coś zrobić.
Nie padło między nami ani jedno słowo
Wracałem z cukierni z małym pudełkiem, które trzymałem oburącz, jakby miało się co najmniej rozsypać. W środku było ciasto, moja ulubiona kostka z wiśniami i grubą warstwą kremu. Kupiłem ją pierwszy raz od wielu miesięcy, ale nie dla siebie. Poszedłem na spacer, a nogi same mnie tam zaprowadziły — do tej małej cukierni na rogu, gdzie wszystko smakuje trochę jak dawniej. Stałem w kolejce, patrzyłem na lady z wypiekami i myślałem o tym, jak wyglądał ten człowiek z góry, kiedy otwierał mi drzwi. Jak trzymał ten rozbity kubek, jak patrzył bez celu.
Zapytałem ekspedientkę, które ciasto długo trzyma świeżość. Nie odpowiedziała od razu, może zaskoczona pytaniem, a może w ogóle zdziwiła się, że ktoś się odezwał. W końcu wskazała to z wiśniami. Wziąłem dwa kawałki. Jeden zostawiłem u siebie, drugi zabrałem i wszedłem na czwarte piętro. Nie wahałem się długo. Zapukałem raz, spokojnie. Drzwi otworzyły się po chwili.
Patrzył na mnie ten sam człowiek, może tylko jeszcze bledszy niż wcześniej. Bez słowa podałem mu pudełko. Spojrzał na nie, potem na mnie, jakby nie do końca rozumiał. Wziął je, kiwnął głową i zamknął drzwi. Nie padło między nami ani jedno słowo.
Zszedłem po schodach i wróciłem do siebie. Usiadłem na tej samej kanapie co zawsze. Poczułem, że nie mogę nic zrobić. Że cokolwiek bym nie powiedział, nie miałoby to znaczenia. Ale coś się wydarzyło. Coś, co, choć nie zmieniało sytuacji, było odpowiedzią. Co prawda nie potrafiłem pomóc, ale mogłem po prostu być.
Cisza nie zniknęła
Siedziałem przy oknie z kubkiem herbaty, który powoli stygł w mojej dłoni. Patrzyłem na gałęzie drzew, lekko poruszane wiatrem, i na zaparkowane samochody, które od lat nie zmieniały miejsc. Świat wyglądał tak samo, ale wiedziałem, że coś się zmieniło. Nie we mnie — w otoczeniu.
Nie wiem, po co zaniosłem mu to ciasto. Nie znałem jego żony, nie znałem jego samego, a przez lata żyliśmy oddzieleni sufitem i podłogą, mijaliśmy się na schodach z lekkim skinieniem głowy, bez rozmów. Nie łączyło nas nic, a jednak któregoś dnia poszedłem i zapukałem do jego drzwi z pudełkiem w ręce. Nie zrobiłem tego z żalu ani z poczucia obowiązku. Po prostu... nie potrafiłem znieść tej ciszy, która zaczęła brzmieć jak echo czyjejś samotności. Nie mojej, tylko jego. I to było nie do wytrzymania.
Cisza nie zniknęła. Nie wróciło radio ani znajome dźwięki szurania, ale coś się zmieniło. Może teraz, kiedy siedzę u siebie i słucham tego braku dźwięków, wiem, że ktoś nad moją głową również siedzi i może nie czuje się już zupełnie sam.
Nie wiem, co będzie dalej. Może znów zamienimy się w cienie, przemykające bez słowa po klatce schodowej. A może pewnego dnia ponownie tam zapukam, już bez pretekstu. Ale tego dnia, kiedy podałem mu ciasto, miałem wrażenie, że powstała między nami jakaś wieź. Taka, którą tworzy się bez użycia słów. Bo nie trzeba przecież mówić wszystkiego głośno. Czasem wystarczy cisza.
Karol, 39 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Moja teściowa wyklepała naszą tajemnicę całej rodzinie. Zanim zdążyliśmy komukolwiek powiedzieć, zrobiła to za nas”
- „Ledwo przeszłam na emeryturę, a syn już zaciera ręce na myśl o moim testamencie. Od zawsze był łasy na pieniądze”
- „W domu wyczułam waniliowe perfumy. Wiedziałam, że ten uwodzicielski zapach nie wróży nic dobrego dla mojego małżeństwa”

