Reklama

Mariusza poznałam w chwili, gdy najbardziej potrzebowałam czułości. Wydawał się ciepły, opiekuńczy, jakby przyszedł specjalnie po to, żeby uleczyć mnie z samotności. Miał w sobie coś kojącego, jakby jego obecność była jedynym logicznym przedłużeniem mojego życia. Kiedy mówił, że mnie kocha, wierzyłam bez zawahania. A kiedy coś ukrywał – nawet tego nie zauważałam.

Słodkie obietnice

– Wiesz, że przypominasz mi lato? – powiedział kiedyś, gdy siedzieliśmy na jego balkonie, a słońce spływało po moich udach jak miód.

– Bo się pocę? – zaśmiałam się, wachlując się dłonią.

Bo jesteś jak owoc dojrzewający w pełnym słońcu. Miękki, soczysty i słodki. – Pocałował mnie w ramię i podał połówkę pomidora. – Jak to.

Ugryzłam. Rzeczywiście była słodka. Tak jak on. Mariusz uwielbiał mówić takie rzeczy. Nie był typem, który milczy i trzyma wszystko w sobie. Przeciwnie – czarował, oswajał, obiecywał. Z początku wydawało mi się, że robi to, bo naprawdę czuje. Później... nauczyłam się nie analizować. Chciałam kochać i być kochana. I w to właśnie uwierzyłam – że jestem. Bezwarunkowo, prawdziwie, na zawsze.

– Wyjedziemy kiedyś do Grecji. I będziemy tam jeść owoce prosto z drzew – rzucił, opierając się o ramę okna.

– A kiedy? – spytałam, wpatrzona w jego profil.

– Jak tylko trochę się odkujemy. Teraz jest sporo wydatków, ale to minie.

„Odkujemy” – nie pytałam, co miał na myśli. Zakładałam, że chodzi o kredyt, o jakieś raty. Nie byłam typem kobiety, która wypytuje. Wierzyłam mu. Wierzyłam w nas. A że nie zawsze wracał punktualnie? Że czasem patrzył w telefon z niepokojem? Że niektórych pytań unikał? Wtedy jeszcze myślałam, że każdy ma prawo do swoich tajemnic. A ja nie chciałam wiedzieć wszystkiego.

Zawsze coś do ukrycia

Któregoś wieczoru usiadł na kanapie i wbił wzrok w ekran telewizora. Niby oglądał mecz, ale widziałam, że nie widzi nic. Przesuwał palcem po telefonie, jakby czegoś wypatrywał. Przez chwilę miałam ochotę zapytać: „Co się dzieje?”, ale zanim zdążyłam otworzyć usta, wstał i rzucił:

Muszę jeszcze coś załatwić, wrócę późno.

Nie pocałował mnie na pożegnanie. To był pierwszy raz. I to zabolało bardziej niż bym się przyznała. Położyłam się do łóżka sama. Pachniało nim, jego wodą po goleniu, jego potem, jego nieobecnością. Przekręcałam się z boku na bok, aż w końcu usnęłam z telefonem w dłoni. Czekałam, że zadzwoni. Nie zadzwonił.

Rano wrócił. Cicho wszedł do sypialni i położył się obok, jakby nic się nie stało. Jakby nie zniknął na pół nocy bez słowa.

– Wszystko okej? – spytałam, udając lekki ton.

– Jasne. Jakiś problem w robocie. Nie chciałem cię budzić – odpowiedział ziewając, a potem pocałował mnie w czoło. Tak delikatnie, że znowu uwierzyłam.

Ale od tamtego momentu coś zaczęło się sączyć. Jakby do tej słodkiej brzoskwini dostało się małe nasionko pleśni. Jego powroty coraz częściej były ciche. Czasem kładł telefon ekranem do dołu. A ja – zamiast pytać – wmawiałam sobie, że to tylko moja wyobraźnia. Że przecież nie każdy pocałunek musi znaczyć mniej. Że może ludzie czasem po prostu są zmęczeni. Bo tak bardzo chciałam wierzyć, że to wciąż to samo lato, które kiedyś we mnie widział.

Przez szparę w drzwiach

Był piątek, późne popołudnie. Miał wrócić wcześniej. Mieliśmy iść na kolację – obiecał. Zrobiłam makijaż, ubrałam sukienkę, którą lubił. I czekałam. W końcu, o dziewiętnastej, zadzwonił.

– Kochanie, padam na twarz. Może przełożymy tę kolację na jutro? – zapytał. – Przepraszam cię, naprawdę miałem dziś ciężki dzień.

– Jasne, nie ma sprawy – odpowiedziałam, choć głos mi zadrżał.

Ale nie zdjęłam sukienki. I nie zmyłam makijażu. Tylko usiadłam w salonie i siedziałam. Gapiłam się przez okno, aż zobaczyłam jego samochód. Zdziwiło mnie, że nie zaparkował pod naszym blokiem. Zatrzymał się przecznicę dalej. Wstałam. Sama nie wiem, co mnie podkusiło. Może coś już wtedy czułam? Może to była ciekawość? Wyszłam z mieszkania i zeszłam na klatkę. Cicho. Potem uchyliłam drzwi wejściowe i zobaczyłam go. Stał z jakąś kobietą. Miał dłoń na jej plecach. Gdy się śmiała, nachylił się i pocałował ją w policzek.

Przez szparę patrzyłam, jak jej coś szepcze do ucha. A ona w odpowiedzi dotknęła jego twarzy. Jakby należała do niej. Wróciłam do mieszkania na miękkich nogach. Nie płakałam. Jeszcze nie. Przebrałam się w dres i zmyłam makijaż. A potem usiadłam na łóżku, wzięłam telefon i napisałam mu wiadomość: „Śpij dobrze. Jutro kupię brzoskwinie. Będziemy mieć lato, jak dawniej”. Wysłałam. Chciałam zobaczyć, czy kłamstwa też można przyprawić czułością.

Zamiast kwiatów – cisza

Rano przyniósł tulipany. Nie lubiłam tulipanów, wiedział o tym. Ale uśmiechnęłam się i wzięłam je do rąk, bo przecież miłość wymaga kompromisów, prawda?

– Śliczne – powiedziałam cicho, wąchając kwiaty, których zapach nie mówił mi nic.

Wiem, że się wczoraj zawaliłem. Zrobię ci dziś śniadanie – rzucił, ruszając do kuchni, jakby chciał przykryć ciszę tostami i kawą.

Zjadłam, wypiłam, pocałowałam go w policzek. Ale jego skóra już nie pachniała jak wcześniej. Pachniała winą. I perfumami, których nie znałam.

Kiedy wyszedł, zaczęłam sprzątać. Nerwowo. Jakbym mogła wymieść z mieszkania to, co widziałam przez szparę w drzwiach. Umyłam podłogi, przetarłam lustra, przejrzałam jego koszule. W jednej kieszeni znalazłam paragon – dwie kawy, deser, data sprzed trzech dni. Nie z naszej ulubionej kawiarni.

Schowałam go z powrotem. Po co miałam go konfrontować? I tak by zaprzeczył. Przerobiłam już takie rozmowy z poprzednim partnerem. Mężczyźni nie przyznają się od razu. A może i wcale. Późnym wieczorem usiadł koło mnie z winem i zapytał, czy nie chciałabym pojechać gdzieś na weekend.

– Gdziekolwiek. Może Mazury? Albo morze?

Nie mogę w ten weekend – odpowiedziałam, nie patrząc na niego. – Mam trochę pracy.

– Ale przecież nie pracujesz w soboty – rzucił zaskoczony.

– Wiem. Właśnie dlatego potrzebuję czasu na to, co odkładałam.

Nie skomentował. Przytulił się do mnie jak dawniej. A ja pozwoliłam. Bo czasem miłość to nie akt woli. To bezwład.

Zdanie, które zmieniło wszystko

Znalazłam ją przez przypadek. Dosłownie. Kartkę, zwykłą, wyrwaną z notesu. Leżała między rachunkami, które wyciągałam z jego torby, bo sam poprosił, żebym je przejrzała. Na odwrocie jednego z nich, jakby bezmyślnie, jakby odruchowo, napisał: „Tęsknię za tobą, jak za nią nigdy”.

Zadrżały mi palce. Przeczytałam to zdanie trzy razy. I już nie miałam wątpliwości, do kogo było skierowane. Do tej kobiety. Do tej, którą pocałował w policzek. Do tej, którą objął z czułością, jakiej dla mnie już nie miał. Wszystkie jego słodkie słowa, te wszystkie „kochanie”, „miśku”, „lato”, „brzoskwinie” – zamieniły się w popiół. Poczułam, jak coś we mnie pęka. Nie z hałasem, ale z takim głuchym trzaskiem, który słychać tylko w środku. Nie płakałam. Położyłam kartkę na stole. I poszłam zaparzyć herbatę.

Gdy wrócił, był zmęczony. Jak zwykle. Spojrzał na mnie i rzucił:

Dobrze, że jesteś.

– Zawsze byłam – odpowiedziałam spokojnie. – Ale ty nie.

Zamarł. Zobaczył kartkę. Wziął ją do ręki, a potem odłożył bez słowa. Nie zrobiłam mu awantury. Nie krzyczałam. Nie wybiegłam z domu w dramatycznym geście. Po prostu wiedziałam, że coś się skończyło. Że to jedno zdanie zniszczyło cały ogród, który pielęgnowałam. Zostały tylko pestki.

Smak, który zostaje na języku

Nie zatrzymał mnie. Nie błagał. Nawet nie próbował się tłumaczyć. Patrzył tylko, jak znoszę jego koszule, kosmetyki, buty. Może był mu wstyd, a może po prostu poczuł ulgę. Może wreszcie mógł być z nią – bez ukrywania się, bez półsłówek, beze mnie. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, mieszkanie wydało mi się ogromne. I ciche. Ale to była dobra cisza. Inna niż ta, którą przynosił ze sobą przez ostatnie miesiące. Ta była jak oddech po długim skoku do wody. Głęboka. Czysta.

Zrobiłam sobie herbatę i usiadłam na balkonie. Pomidory już się kończyły – w sklepie były tylko przejrzałe, miękkie, prawie gnijące. Kupiłam jednego. Położyłam go na stole i patrzyłam, jak skórka marszczy się coraz bardziej. Nie zjadłam jej. Czasem myślę o tym, jak łatwo się oszukujemy. Jak bardzo chcemy wierzyć, że coś smakuje słodyczą, choć w ustach już czuć gorycz. Jak długo potrafimy trzymać się złudzeń tylko dlatego, że pachną znajomo, że wyglądają jak miłość.

Ale są rzeczy, których się nie zapomina. Zdania, które nie dają się wymazać. Smaki, które zostają na języku. Dziś już nie czekam na nikogo, nie sprawdzam telefonu, nie zerkam przez drzwi. Wystarczy mi, że mam siebie. I świadomość, że nie warto dawać się karmić cudzymi historiami. Nawet jeśli smakują jak lato.

Aldona, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama