„Mama zawsze powtarzała, że rodzina to świętość, ale sama pierwsza nagrzeszyła. Nie znałam kobiety, która mnie urodziła”
„Poczułam, jak moje serce się zatrzymuje. To było o mnie. To ja byłam tym dzieckiem, którego lepiej nie ujawniać. To ja byłam tą przeszkodą w ich rodzinnej sielance. Jak rysa na szkle, która zaburza obraz idealnej rodziny. I co z tego, że z kochanką i nieślubnym dzieckiem w tle?”.

- Listy do redakcji
Od zawsze myślałam, że jestem szczęściarą. Może nie miałam taty w domu, ale mama powtarzała mi do znudzenia jedno zdanie: Twoje istnienie to największy cud miłości, jakiego doświadczyłam. Pamiętaj, że rodzina to świętość i nikomu nie wolno jej niszczyć. A my jesteśmy rodziną. Piękne, prawda? Tyle że... nieprawdziwe. Ona sama czyjejś rodziny wcale kiedyś nie potraktowała jak świętości.
Nie znałam swojego ojca
Z dzieciństwa pamiętam tylko mamę. Była młoda, piękna, pewna siebie. Zawsze modnie ubrana, fajnie uczesana. Wyróżniała się na tle matek moich koleżanek. Czym? Przede wszystkim uśmiechem i energią, która zarażała ludzi wokół. Gdziekolwiek się pojawiła, tam robiła zamieszanie. Wszyscy do niej lgnęli i było to widać na pierwszy rzut oka. Nawet ja, wówczas dziecko, to zauważałam.
Mama zabierała mnie na spacery, pyszne lody i bajki w kinie. Razem chodziłyśmy do biblioteki, gdzie były zajęcia dla dzieci z rysowania. Obydwie to kochałyśmy. To po niej odziedziczyłam talent – pani w przedszkolu chwaliła mnie, że maluję bardzo realistycznie jak na pięciolatkę. To ona uczyła mnie jeździć najpierw na rowerze, a później na hulajnodze i rolkach. Nie, nie maszerowała spokojnie obok mnie jak mamy innych koleżanek. Ona ubierała krótkie spodenki i top, zakładała na nogi rolki i jeździła parkowymi alejkami szybciej ode mnie. Na pewno nie zamieniłabym jej na żadną inną mamę.
Czasami pytałam, gdzie jest mój tata. Wcześniej chyba fakt ten umknął mojej uwadze. W przedszkolu zauważyłam jednak, że do innych dzieci przychodzą nie tylko mamy, ale i tatusiowe. Doskonale pamiętam Dzień Ojca, gdy namalowałam laurkę i nie wiedziałam, co z nią zrobić, gdy koleżanki i koledzy po kolei podchodzili do swoich tatusiów.
– Jutro zawieziemy ją dziadkowi – powiedziała mama z uśmiechem, biorąc rysunek z moich rąk. – Na pewno się ucieszy.
Chciałam poznać prawdę
Problem był rozwiązany. Ale tylko na chwilę. Od tamtego czasu zaczęłam coraz częściej dopytywać o tatę. A mama… Mama tylko uśmiechała się tajemniczo i mówiła:
– Odszedł, zanim się urodziłaś, ale bardzo mnie kochał. Gdybym mogła, wszystko byłoby inaczej.
– A jak miał na imię? – dopytywałam.
– Marek. To wszystko, co powinnaś wiedzieć. Reszta to przeszłość.
Nie miałam powodów, żeby jej nie wierzyć. W końcu zawsze jej wierzyłam. Na co dzień byłyśmy tylko we dwie, dlatego była dla mnie najważniejszą osobą na świecie. To do niej przybiegałam z każdą radością i każdym dziecięcym problemem.
Gdy już nieco podrosłam i poszłam do szkoły, zaczęłam rozmyślać nad tatą. Gdzie on się podział? Co się z nim stało? Dlaczego nikt nie chce mi o nim niczego powiedzieć? Mama nie była typem szalonej imprezowiczki ani osoby z przeszłością. Zawsze elegancka, pracowita, oddana. Przez lata była dla mnie wzorem kobiety silnej, ale romantycznej. Takiej, która nigdy nie zapomniała pierwszej miłości. A może to ja sama zbudowałam sobie wokół niej taki mit? Chyba tak. Po prostu wierzyłam w to, w co chciałam wierzyć.
Przestałam dopytywać
Przyjęłam świat takim, jaki jest i zajęłam się własnymi sprawami. Czas dzieliłam pomiędzy lekcje w szkole, basen, treningi siatkówki, wyjścia z koleżankami. No i rysunek, który dalej pozostawał moją pasją. Kochałam malować, dlatego zapisałam się na warsztaty w domu kultury, gdzie angażowałam się w każde wydarzenie. Przygotowywałam obrazy na wystawy i festyny, pomagałam tworzyć dekoracje na lokalne imprezy.
Po liceum nie poszłam jednak na ASP. Postanowiłam, że malowanie pozostanie moją pasją, a pracę muszę mieć solidną. Zdałam na informatykę, gdzie całkiem dobrze się odnalazłam. Wciągnęło mnie studenckie życie. Później była pierwsza poważna praca i związek z Karolem. O przeszłości mamy przestałam myśleć. Relacje układały się nam naprawdę dobrze, dlatego nie drążyłam. Dopiero gdy miałam 26 lat, wszystko się zawaliło.
Mama zachorowała. Nowotwór. Dostała chemię, ale lekarze nie dawali większych nadziei. W ciągu kilku kolejnych miesięcy nikła w oczach. Zajmowałam się nią do końca, bo nie miała nikogo innego. Wzięłam zaległy urlop, żeby być cały czas przy niej. Zakupy, sprzątanie, gotowanie, podawanie leków, karmienie, bo całkiem straciła apetyt. Później pomaganie w codziennej higienie, bo już sama sobie nie radziła. Cały czas była jednak świadoma. W jej oczach widziałam nie tylko ból, ale i ogromny smutek. Nie chciała opuszczać tego świata i mnie. Ona od zawsze miała ogromny apetyt na życie. Chyba obawiała się też, jak sobie bez niej poradzę.
Listy pełne czułości i winy
Na kilka dni przed śmiercią poprosiła, żebym przyniosła jej pudełko z szafy.
– To moje pamiątki. Weźmiesz je później dla siebie – szepnęła, a jej oczy nabiegły łzami. – Ale może… nie wszystko od razu. Niektóre rzeczy bolą.
Po jej śmierci nie mogłam od razu sięgnąć po to pudełko. Stało w moim pokoju kilka miesięcy, nietknięte. Aż w pewien deszczowy wieczór coś mnie tknęło. Wyjęłam je z szafy, zanurzyłam rękę i… znalazłam coś, czego się nie spodziewałam. To były dziesiątki listów. W kolorowych kopertach związane wstążkami. Wszystkie podpisane „Twój Marek”. Pisane starannie, na eleganckim papierze, pachnące lekkimi perfumami.
„Nie mogę żyć bez ciebie. Każdy dzień z nią to dla mnie piekło. Ty jesteś moją prawdziwą rodziną”. „Wiesz, że nie mogę odejść. Mam dzieci. One mnie potrzebują. Ale ty jesteś moim sercem”. „Kiedy trzymam cię za rękę, zapominam o wszystkim. Chciałbym cofnąć czas”.
Nie rozumiałam. Przecież mama mówiła, że był zakochany, ale „nie mógł zostać”. Że odszedł. Byłam przekonana, że po prostu ją porzucił. Dopiero teraz zrozumiałam, co tak naprawdę się między nimi stało. On miał już inną rodzinę. Żonę, dzieci, dom, psa. A mama przez wszystkie te lata była tą drugą. Kochanką. Wśród listów był jeden, który szczególnie mnie poruszył. „Boże, Aniu… jesteś w ciąży. Nie wiem, co robić. Kocham cię, ale nie mogę zostawić dzieci, one sobie beze mnie nie poradzą. Błagam, nie mów nikomu, że to moje dziecko. Zraniłbym tylu ludzi. To nie może się wydać”.
Poczułam, jak moje serce się zatrzymuje. To było o mnie. To ja byłam tym dzieckiem, którego lepiej nie ujawniać i o którym mieli nikomu nie mówić. To ja byłam tą przeszkodą w ich rodzinnej sielance. Jak rysa na szkle. Nie pamiętam, kiedy zaczęłam płakać. Siedziałam na podłodze, otoczona pogniecionymi listami, z głową na kolanach. Okazało się, że całe życie żyłam w kłamstwie. Ufałam mamie, wierzyłam, w to, co zawsze mi mówiła. A tutaj było całkiem inaczej.
Kobieta, którą podziwiałam była kochanką
Jak pogodzić obraz idealnej matki z kobietą, która przez lata żyła w cieniu cudzego małżeństwa? Która podkreślała, że rodzina jest najważniejsza, a jednocześnie odbierała ojca innym dzieciom. Przez którą nawet nie miałam nigdy szans poznać własnego taty. Czy naprawdę wierzyła, że robi to z miłości? A może bała się samotności i dlatego przez całe lata tkwiła w tym układzie?
Dlaczego po prostu od razu od niego nie odeszła? Przecież wiedziała, że ten jej Marek i tak nigdy nie porzuci dla niej rodziny. Dlaczego przynajmniej nie spróbowała ułożyć sobie życia na nowo? Z kimś innym. Czy aż tak bardzo go kochała? Ale czy taką sytuację w ogóle można nazwać miłością? Czy miłość nie powinna być szczera i piękna, a nie oparta na kłamstwie?
Zaczęłam zadawać pytania. Pojechałam do cioci Agaty, starszej siostry mamy.
– Wiedziałaś o Marku? – zapytałam bez zbędnych wstępów.
– Tak – westchnęła ciężko. – Ale Ania kazała mi milczeć. Mówiła, że to jej sprawa. Ja jej nie rozumiałam, ale nie miałam prawa się wtrącać.
– Dlaczego nie powiedziała mi prawdy?
– Może chciała cię chronić? Albo bała się, że ją znienawidzisz?
Czy mam prawo się gniewać?
Nie wiem. Do dziś nie wiem, jak ocenić mamę. Czy była ofiarą? Naiwną kobietą, która uwierzyła w bajkę?Czy może wiedziała od początku, że to wszystko nie ma przyszłości, ale i tak nie potrafiła zrezygnować z miłości? Wiem tylko jedno: mnie też to dotyczy. Przez całe życie nosiłam nazwisko ojca, którego nie znałam. I czułam się „owocem wielkiej miłości”, jak powtarzała mama.
Teraz wiem, że byłam owocem grzechu. Skrywanego, bolesnego i wstydliwego. Ale czy to sprawia, że jestem kimś gorszym? Odnalazłam Marka. A właściwie jego profil w internecie. Mieszkał kilkaset kilometrów dalej. Miał troje dzieci, wnuki. I żonę, z którą niedawno obchodził czterdziestolecie ślubu. Na zdjęciach wydawali się szczęśliwi. Uśmiechnięci, lekko przytuleni, wpatrzeni w obiektyw.
Nie napisałam, nie zadzwoniłam. Nie potrafiłam. Może kiedyś jeszcze to zrobię. Może kiedyś powiem mu, że istnieję. Ale dziś nie chcę burzyć kolejnego życia. Zamknęłam pudełko z listami. Czasami je wyciągam. Czytam, płaczę, uśmiecham się, wspominam mamę. Nie była idealna. Ale była człowiekiem. Kochała, jak umiała. I to wystarczy.
Ewelina, 36 lat
Czytaj także:
- „Po rozwodzie szybko znalazłam nowego amanta. Zamiast obsypać mnie czułością sprawił, że już nigdy nie zaufam facetom”
- „Teściowa najlepiej wiedziała, jak wychowywać mojego syna. Dostała taką nauczkę, że na kolanach błagała o wybaczenie”
- „W słonecznej Toskanii poznałam miłość swojego życia. Rzuciłam dla niego wszystko, ale to uczucie wyszło mi bokiem”

