Reklama

Mama zawsze powtarzała, że nie mam głowy do pieniędzy i że kiedyś się na tym przejadę. Kiedy podjęłam decyzję o wyprowadzce i rozpoczęciu pracy na własny rachunek, przewidywała katastrofę. Mówiła, że wrócę z podkulonym ogonem i będę błagać o pomoc. Tak się jednak nie stało. Nauczyłam się liczyć każdy grosz, oszczędzać i inwestować. A kiedy zaczęło mi się układać, zmieniła narrację. Nagle byłam tą zaradną córką, z której można być dumnym. Do czasu, aż zaczęła mnie traktować jak bankomat. Dla niej sukces oznaczał, że może sięgać po moje pieniądze bez pytania.

Nie chciałam jej słuchać

– No, no, zobaczymy, jak długo pociągniesz bez mojej pomocy – mruknęła mama, gdy pakowałam ostatnią torbę do auta.

Miałam wtedy dwadzieścia cztery lata, byłam świeżo po studiach, z pierwszą poważną pracą w agencji reklamowej. Wynajęłam maleńką kawalerkę, starą i skrzypiącą, ale moją. Mama wciąż nie mogła uwierzyć, że nie chcę już mieszkać z nią i z jej narzeczonym. Właściwie… nigdy nie ukrywała, że się na tym potknę.

– Nagle jesteś taka samodzielna? Dziecko, ty nawet nie wiesz, ile kosztuje życie – przewracała oczami, kiedy próbowałam tłumaczyć jej, że poradzę sobie z budżetem.

– Nie jestem dzieckiem – odpowiedziałam cicho, żeby nie wdawać się w kolejną niekończącą się dyskusję.

– Zobaczymy, zobaczymy – rzuciła jeszcze za mną, zanim trzasnęłam drzwiami auta.

Początki były trudne. Uczyłam się wszystkiego od zera – rachunków, zakupów na promocjach, przeliczenia, ile mogę wydać na jedzenie, żeby starczyło na czynsz. Mama ani razu nie zadzwoniła, żeby zapytać, jak sobie radzę. Ale nie miałam do niej pretensji. Sama chciałam się uniezależnić.

Najgorsze było to, że czułam się, jakby czekała, aż wrócę z płaczem. Jakby jej największym triumfem miało być moje potknięcie. Tylko że ja się nie potknęłam. Po roku nie tylko utrzymałam się na powierzchni, ale dostałam awans i podwyżkę. A mama? Wtedy dopiero się odezwała. Ale nie po to, by pogratulować.

– Masz może z pięćset na chwilę? Bo mi z konta zeszło, a muszę kupić leki – napisała w SMS-ie.

Wiedziała lepiej, jak mam żyć

Po tamtym pierwszym SMS-ie poszło szybko. Mama zaczęła się odzywać regularnie. Najpierw sporadyczne prośby – na leki, na naprawę pralki, na dentystę. Potem przyszły dłuższe wiadomości o tym, jak ciężko się jej żyje, ile kosztuje wszystko „przy tych cenach” i że przecież „jesteśmy rodziną, a rodzina sobie pomaga”.

Na początku pomagałam. Bez słowa. Nie było mnie stać na luksusy, ale odmawiałam sobie drobiazgów – kolacji na mieście, nowych butów – żeby mieć dla niej. Kiedyś w pracy zapytałam koleżankę, czy normalne jest, że oddaję matce prawie pół pensji.

– Jak to? Przecież to ona powinna ci pomagać, nie odwrotnie – oburzyła się.

Zdziwiłam się. Bo przez całe życie słyszałam, że dzieci są zobowiązane, że jak rodzicowi ciężko, to dziecko musi się wykazać. Nawet jeśli sama mama kiedyś mówiła: „nie licz na nikogo, licz na siebie”, to kiedy przyszło co do czego, ona liczyła na mnie.

– Jak ty możesz tak sama mieszkać? Nie szkoda ci pieniędzy? – zapytała przy okazji jednej z wizyt.

– Nie narzekam. Cenię sobie spokój.

– Spokój? Samotność raczej. W twoim wieku to ja już byłam po ślubie.

Z każdym spotkaniem próbowała mnie coraz bardziej „ustawić”. Sugerowała, żebym znalazła kogoś „ustawionego”, a najlepiej, żebym wróciła do nich, „póki nie będzie za późno”. Jakby mój sukces był jej wyrzutem sumienia. Ale nie to bolało najbardziej. Bolało, że po latach krytyki nagle udawała, że zawsze we mnie wierzyła.

Pożyczek było coraz więcej

– Kochanie, mam małą awarię. Pożyczyłabyś mi tysiąc? Oddam za tydzień, przysięgam – powiedziała beztrosko przez telefon.

Leżałam wtedy z gorączką, zawalona pracą. Mama mówiła, jakbyśmy rozmawiały o przepisie na zupę.

– Mamo, nie mam wolnego tysiąca. Serio. Musiałabym sięgnąć po oszczędności.

– Ale przecież masz. No błagam cię, nie wygłupiaj się. Przecież kiedyś ci się przyda matka, nie?

To było coś nowego. Po raz pierwszy próbowała mnie szantażować. Czułam się jak bank, z którego nie można wycofać się z kredytu. Tydzień minął. Potem drugi. Nie oddała ani złotówki. Nie odezwała się, dopóki znów czegoś nie potrzebowała.

– Ej, córciu, wpadniesz mi pomóc z torbami z Biedronki? Mam zawalone ręce, a promocje świetne – napisała wiadomość jak do kuriera.

Zaczęłam liczyć. W ciągu trzech miesięcy przelałam jej prawie cztery tysiące. Nigdy nie prosiła z pokorą. Nigdy nie powiedziała „dziękuję”. A ja... nie umiałam odmówić. Bo kiedy próbowałam, słyszałam:

– Serio? To już się wyparłaś matki? Tak ci się w głowie poprzewracało od tej pracy?

Każda odmowa kończyła się kłótnią albo cichymi dniami. Przestałam mówić jej o podwyżkach, o planach, o oszczędnościach. Bałam się, że każde dodatkowe sto złotych uzna za swoje. Najgorsze było to, że zaczęłam się czuć winna. Jakby to ja robiła coś złego. Jakbym była złą córką, bo nie chciałam być jej sponsorem.

Wszystko dla niej

Któregoś dnia przysłała zdjęcie pralni z podpisem: „Zalało podłogę. Muszę kupić nową pralkę. Dasz radę?”. Nie spytała, czy mogę. Spytała, czy dam radę. Jakby to była moja odpowiedzialność, że urządzenia w jej domu się psują. Jakby to było oczywiste, że muszę pomóc.

Westchnęłam i przelałam kolejne 800 zł. Zamiast wyjechać na weekend z przyjaciółkami, jak planowałam, siedziałam w domu i liczyłam resztki na koncie. One piły wino w Kazimierzu, ja gotowałam ryż z mrożonymi warzywami i tłumaczyłam sobie, że robię to z miłości. Bo mama tyle poświęciła. Bo zasługuje.

– Zobacz, co kupiłam! – pochwaliła się tydzień później, pokazując mi nową torebkę. – Promka była! Piękna, prawda?

– A pralka? – zapytałam, głupio licząc, że może coś się wyjaśni.

Ach, to załatwione, wzięłam na raty. Nie mogłam się oprzeć tej torebce, no przecież kobieta też coś musi mieć od życia!

Zamurowało mnie. Zrozumiałam, że nie chodzi o potrzeby. Chodzi o przyzwyczajenie. Mama wiedziała, że pomogę. Że nie zapytam, nie odmówię, nie będę się kłócić. Byłam wygodnym źródłem gotówki. Portfelem. Zacisnęłam zęby i się nie odezwałam. Ale całą drogę do domu myślałam tylko o jednym: jak to możliwe, że dla niej wszystko robiłam z miłości, a ona nawet nie zauważała, że mnie to rani? Może właśnie dlatego. Bo wiedziała, że się nie zbuntuję. Bo wiedziała, że zrobię wszystko. Dla niej.

Nie chcę być sponsorem

– Słuchaj, znajoma ma okazję na wczasy last minute, wiesz, Grecja, all inclusive… Gdybyś mogła pożyczyć mi trzy tysiące, to bym sobie wzięła, a potem ci oddam w ratach – powiedziała jakby mimochodem, popijając kawę w mojej kuchni.

Zaparło mi dech. Patrzyłam na nią i nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać.

– Na wakacje? – powtórzyłam cicho.

– No a co, nie zasługuję? – zmarszczyła brwi. – Całe życie zapieprzałam, nic nie miałam od życia, a ty teraz robisz mi wywód? Ty to masz, masz z czego dać.

Nie wytrzymałam.

– Mamo, ja nie jestem twoim sponsorem. I nie, nie mam. Mam swoje życie, swoje potrzeby, swoje plany. I mam dość tego, że każda twoja zachcianka staje się moim obowiązkiem.

Zrobiła wielkie oczy, jakby właśnie usłyszała, że wyrzucam ją z mieszkania.

– Czyli co, nie pożyczysz? – zapytała urażona.

– Nie pożyczę. I nie chcę już słyszeć o żadnych pożyczkach, prezentach, „tylko na chwilę”. Masz emeryturę. Masz partnera. Masz głowę na karku. Zacznij żyć na własny rachunek, jak ja kiedyś musiałam.

Zamilkła. Długo. Zabrała torebkę, jakby się obraziła, i wyszła bez słowa. Tym razem nie napisała SMS-a następnego dnia. Milczała tydzień. Dwa. A ja nie miałam wyrzutów sumienia. Czułam ulgę. I coś jeszcze. Dopiero po raz pierwszy od dawna poczułam, że dorosłam. Nie wtedy, gdy zaczęłam pracować. Nie wtedy, gdy wynajęłam mieszkanie. Ale teraz – kiedy powiedziałam swojej matce: dość.

Zamknęłam przed nią portfel

Minął miesiąc. Mama milczała. Nie napisała, nie zadzwoniła. Przez pierwsze dni trochę się wierciłam z niepokoju. Potem przestałam. Zaczęłam żyć spokojniej. W końcu wybrałam się na ten weekend z przyjaciółkami. Kupiłam sobie sukienkę, którą wcześniej tylko oglądałam w witrynie. Po raz pierwszy od dawna moje pieniądze były moje.

Pewnego dnia usłyszałam dzwonek do drzwi. Stała w progu, z plastikową torbą i dziwnie miękkim spojrzeniem.

– Mogę wejść? – zapytała cicho.

Weszła. Usiadła przy stole, tak jak zawsze. Ale tym razem nie było żądań, pretensji, manipulacji. Po raz pierwszy od lat – rozmawiałyśmy.

– Wiesz, jak przestałaś się odzywać, to najpierw się wściekłam. Ale potem… no nie wiem. Jakoś tak mnie tknęło. Może trochę przesadziłam.

Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam na nią i nie czułam już tej mieszanki żalu i wstydu. Czułam się jak dorosła kobieta rozmawiająca z inną dorosłą kobietą. A nie jak dziecko, które ma coś do spłacenia.

– Ja cię kocham, mamo. Ale nie będę już cię utrzymywać. Pomoc to nie obowiązek. Zwłaszcza jednostronny.

Skinęła głową. Nie powiedziała „dziękuję”. Ale chyba zrozumiała. Gdy wyszła, zamknęłam za nią drzwi. I portfel też. Nie z hukiem. Cicho. Z szacunkiem do siebie. I z ulgą.

Zuzanna, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama