Reklama

Mieszkam w Warszawie. Sam. Choć nie do końca sam, bo od czasu do czasu towarzyszy mi pewna nieproszenie obecna osoba – moja mama. Mieszka wprawdzie 200 kilometrów ode mnie, ale bywa u mnie częściej niż niejeden sąsiad z bloku. Czasem fizycznie, a czasem tylko głosem w słuchawce. Głosem, który potrafi być łagodny jak kaszmirowy kocyk, ale częściej przypomina dźwięk syreny alarmowej.

Pracuję w korporacji. Nie powiem, zarabiam nieźle, ale żyję oszczędnie. Nie kupuję nowych iPhone’ów co pół roku, nie zamawiam sushi na każdą kolację, a na wakacje jeżdżę raczej poza sezonem. Dlaczego? Bo muszę mieć zapas. Dla mamy.

Ciągle daję mamie kasę

Zostałem wychowany w duchu, że rodzinie się pomaga. Kiedy miałem dwanaście lat, zmarł tata. Zawał. Mama wtedy się posypała, a ja – jako jedyne dziecko – starałem się ją trzymać przy życiu, przy rzeczywistości. Myślałem, że tak trzeba. I może wtedy naprawdę trzeba było. Ale teraz… Teraz mam 30 lat i nie pamiętam miesiąca, w którym mama nie poprosiła mnie o pieniądze.

– Bartuś, tylko pięć stówek, bo rachunek za prąd przyszedł taki, że aż mi się słabo zrobiło – mówiła ostatnio przez telefon.

Zna już moje godziny pracy, więc zwykle dzwoni, gdy tylko wyjdę z biura. Głos ma zmęczony, dramatyczny, pełen bólu i wyczekiwania. A ja… zamiast powiedzieć „mamo, nie mam, nie mogę” – znowu przelewam.

Pięć stówek to przecież nie fortuna – próbuję się usprawiedliwić sam przed sobą. – Może naprawdę ma wysokie rachunki.

Tylko że ja pamiętam, jak miesiąc temu była „mała awaria w łazience”, wcześniej „lekarstwa, których nie refundują”, a jeszcze wcześniej „pilna potrzeba u dentysty”.

Przyjaciele mówią mi wprost – jesteś bankomatem. Ale ja nie wiem, jak jej odmówić. Bo przecież to mama. Samotna. Zniszczona przez życie. I przecież mnie wychowała…

Brała mnie na litość

– Bartuś, syneczku… – zaczął się kolejny dramat.

Zerknąłem na ekran telefonu. „Mama”. Piątek, 17:42. Oczywiście, przecież doskonale wie, kiedy dzwonić.

– Cześć, mamo. Co się stało? – spytałem, choć dobrze wiedziałem.

– Och, nic takiego, tylko… Słuchaj, lekarz mi powiedział, że muszę mieć ten zabieg. Na oczy. Bo jak nie, to… – zrobiła pauzę i dodała ciszej – mogę oślepnąć.

Zamarłem.

– Co?! Jak to?

– Tylko spokojnie, kochanie. To jeszcze nie tragedia. Ale trzeba szybko działać. Prywatnie, bo na NFZ to wiesz… Terminy...

– Ile to kosztuje?

– Dwa tysiące.

Mamo, ja teraz mam strasznie napięty budżet. Kredyt za laptopa, opłaty, muszę jeszcze dokończyć rozliczenie PIT-u… – zacząłem wykręcać się, sam nie wierząc we własne słowa.

– Bartuś – westchnęła ciężko. – Ja cię nie proszę o luksusy. Chodzi o moje zdrowie. Przecież ja nie mam nikogo oprócz ciebie. Ojciec by się załamał, gdyby usłyszał, jak jego syn odmawia matce.

W ustach „ojciec” zawsze brzmiało jak wyrok.

– To nie tak… Po prostu… – zamknąłem oczy.

– Nie szkodzi – przerwała mi zimno. – Widocznie są dzieci, które się nie przejmują, że ich matka może stracić wzrok. Trudno.

Rozłączyła się. A ja siedziałem z telefonem w dłoni jak kretyn. Na spotkaniu milczałem. Po dwudziestu minutach wysłałem jej przelew.

Pojechałem do niej

W sobotę pojechałem do niej. Nie dawało mi spokoju to, co powiedziała o zabiegu. Chciałem zrozumieć. Pomóc. Może zawieźć gdzieś, zapytać lekarza, sprawdzić dokumenty.

– Ooo, Bartuś, nie spodziewałam się! – powiedziała zaskoczona, choć jej makijaż wyglądał, jakby od godziny stała gotowa do zdjęcia paszportowego.

– Pomyślałem, że wpadnę pogadać. O tym zabiegu. Na oczy.

– A co tu gadać? Trzeba zrobić, to trzeba.

Usiadłem w kuchni. Pachniało smażonymi naleśnikami i tanimi perfumami. Na stole leżały świeże gazety i krzyżówki.

– Masz jakieś papiery? Diagnozę?

– Nie, nie dali mi nic. To taka prywatna konsultacja była, wiesz… Tylko spojrzeli i już wiedzieli.

– A nazwa kliniki?

– Oj, Bartuś, ty zawsze musisz wszystko wiedzieć. Nie ufasz mi?

– Chcę zrozumieć, mamo. To duża suma.

– Dla mnie to nie jest tylko suma! To moje zdrowie. Ty w ogóle wiesz, jak ja się czuję? Samotna. Bez męża, bez życia. Ty masz pracę, znajomych, pieniądze. Ja mam ściany i bóle głowy. I ciebie, jak się łaskawie odezwiesz.

Patrzyłem, jak drżą jej ręce. Zły byłem na siebie. Ale coś we mnie krzyczało: „Nie daj się znowu wciągnąć”.

Czy ty mnie w ogóle pytasz, czy mnie stać? – zapytałem cicho.

Zamilkła. Potem spojrzała na mnie z chłodem.

– Bo jesteś moim synem.

Ten ton… jakby to zamykało każdą dyskusję. I może rzeczywiście zamykało.

**Pisać dalej Rozdział 3?**
Oto **Rozdział 3**:

Mama kłamała

Tego samego wieczoru, przewijając Facebooka, zauważyłem coś, co mnie wbiło w fotel. Zdjęcie. Ona, na molo, uśmiechnięta, z koleżanką spod bloku – tą od krzyżówek. Opis: „Dziewczyny w Sopocie! Zasłużony relaks”.

Zrobiło mi się gorąco. Nie dlatego, że pojechała – tylko dlatego, że kłamała. Kłamała, że nie ma za co żyć.

Chciałem zignorować. Przełknąć. Ale potem usłyszałem, jak rozmawia z sąsiadką w kuchni. Nie wiedziała, że już jestem, że stoję przy drzwiach, słysząc każde słowo.

– Bartuś? On zawsze da. Trzeba tylko dobrze go przycisnąć. Raz popłakałam się przez telefon i miałam przelew po godzinie – powiedziała.

Sąsiadka się roześmiała. Ona też. Śmiały się. Ze mnie.

Wszedłem gwałtownie.

– Co ty powiedziałaś? – zapytałem chłodno.

Halina zamarła.

– Słyszałem wszystko – dodałem. – O leku, o Sopocie, o tym, że wystarczy mnie „przycisnąć”.

– Bartuś… to nie tak…

– To dokładnie tak, mamo.

Po raz pierwszy w życiu wyszedłem, trzaskając drzwiami.

Potrzebowałem pogadać

Zatrzymałem się dopiero, gdy zobaczyłem znajome drzwi. Wojtek, mój przyjaciel od podstawówki. Ten, który zawsze mówił, że moja matka mnie emocjonalnie dusi. I którego wtedy broniłem.

– Bartek? Co ty robisz o tej godzinie? – zapytał, otwierając.

– Możemy pogadać?

– Jasne. Wchodź.

Usiedliśmy w kuchni. Długo milczałem.

– Ona mnie okłamuje od lat – powiedziałem w końcu. – Mówi, że nie ma na leki, że zaraz umrze, a potem wrzuca zdjęcia znad morza i śmieje się, że wystarczy, że się popłacze.

Wojtek wziął łyk herbaty.

– A ty? Jak się z tym czujesz?

– Jak idiota. Ale też… jak sierota. Bo jeśli przestanę jej pomagać, to co mi zostanie? Nikogo nie mam.

– Masz siebie, Bartek.

Zamilkłem. To było tak oczywiste, że aż mnie zabolało. Bo nigdy o sobie tak nie myślałem. Zawsze „syn Haliny”. Jej chłopczyk. Jej wsparcie. Jej konto bankowe.

– To nie miłość, Bartek. To emocjonalne więzienie – powiedział Wojtek cicho.

– Ale to moja mama… – wyszeptałem.

W oczach miałem wstyd i strach. Bo wiedziałem, że będę musiał wrócić i coś zrobić.

Postawiłem granice

Wróciłem rano. Drzwi otworzyła w szlafroku, z włosami w nieładzie. Ucieszyła się? Nie. Zmieszała się.

– Bartuś… Już myślałam, że się obraziłeś – rzuciła z udawaną lekkością.

– Musimy porozmawiać – powiedziałem spokojnie.

Usiedliśmy. Tym razem nie było naleśników, nie było czajnika gwiżdżącego w tle. Tylko cisza.

– Nie mogę ci już pomagać finansowo – powiedziałem. – Nie dlatego, że cię nie kocham. Ale dlatego, że chcę jeszcze móc siebie szanować.

Zbladła.

– Co ty wygadujesz? Co to ma znaczyć? Chcesz zostawić własną matkę samą, bez środków do życia?!

– Masz emeryturę. Masz mieszkanie. Masz ręce i nogi. Ja też mam tylko jedno życie. I nie chcę go już poświęcać komuś, kto mnie oszukuje.

– Oszukuje?! – wstała, z twarzą pełną złości. – Ty mnie nazywasz kłamcą?! Ja ci dałam wszystko! Całe życie ci poświęciłam!

– I teraz chcesz, żebym ja oddał ci swoje.

Zamilkła. Patrzyła na mnie jak na obcego.

– Ojciec się w grobie przewraca…

– Może i tak, ale bardziej, gdy widzi, co ty wyprawiasz.

Wyjechałem bez wyrzutów sumienia. Siedziałem sam w mieszkaniu. Bez telefonu dzwoniącego co drugi dzień. Bez fałszywego „Bartuś, kochanie”. Cisza była obca, ale nie straszna. Spojrzałem na konto – saldo było skromne, ale moje. Spojrzałem w lustro – twarz zmęczona, ale spokojna. Nie wiem, czy mama się odezwie. Nie wiem, czy jej wybaczę. Ale wiem jedno – pierwszy raz w życiu postawiłem granicę. I nie cofnę się.

Bartek 30 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama