Reklama

Zawsze myślałam, że moja mama będzie przy mnie, kiedy najbardziej będę jej potrzebować. Może nie była wzorem czułości, ale przez całe dzieciństwo powtarzała mi, że rodzina jest najważniejsza. Kiedy zaszłam w ciążę, nie ukrywałam swoich obaw — nie czułam się gotowa. Mama wtedy poklepała mnie po ramieniu i rzuciła coś w stylu:

– Nie martw się, pomogę ci.

A ja, naiwna, myślałam, że skoro ona sama kiedyś była młodą matką, to zrozumie, co to znaczy mieć dziecko, które nie śpi, nie je i ryczy całymi nocami. Myliłam się.

Miałam pewne obawy

– Boję się – przyznałam cicho, patrząc na dwie kreski na teście.

Siedziałyśmy razem przy kuchennym stole, ona sączyła kawę, ja trzymałam test w drżącej dłoni.

– To normalne. Każda kobieta się boi. Dasz radę. Jesteś twarda – powiedziała spokojnie, jakby mówiła o kupnie nowej lodówki, a nie o mojej przyszłości.

– Ale... to przecież wszystko się zmieni. Praca, mieszkanie, pieniądze... Jak ja to ogarnę?

Mama spojrzała na mnie znad filiżanki.

– Jak coś, to pomogę – powiedziała. – Nie panikuj, jeszcze masz czas.

– Boję się, że zostanę z tym sama.

– Błagam cię, nie dramatyzuj. Pomogę, jak będzie trzeba.

Nie podobało mi się to „jak będzie trzeba”, ale wtedy je zignorowałam. Uwierzyłam, że kiedy przyjdzie co do czego, to ona będzie.

Załamałam się

Wojtuś miał trzy tygodnie, kiedy pierwszy raz zadzwoniłam do mamy z płaczem.

– Mamo, ja już nie wiem, co mam robić. On cały dzień płacze, a w nocy to już w ogóle. Ja nie śpię, nie jem... – mówiłam przez telefon.

– To noworodek. One tak mają – odpowiedziała mama, jakby to miało mi pomóc.

– Wiem, ale... czy mogłabyś dziś przyjść? Na godzinkę, chociaż. Ja bym się przespała, zjadła coś. Wzięła prysznic w ciszy, błagam cię...

W słuchawce zapadła cisza. Już wiedziałam, że coś się kroi.

– Kochanie, nie jestem nianią na zawołanie – powiedziała w końcu. – Masz swoje dziecko, musisz się nauczyć sobie radzić.

– Ale obiecywałaś, że mi pomożesz!

– Pomagam. Dałam ci wanienkę, pampersy na start i butelki. Mam swoje życie. Nie mogę rzucać wszystkiego, bo ty jesteś zmęczona.

– A spałaś kiedyś dwie godziny w ciągu doby?

– Histeryzujesz. Też przez to przechodziłam i nie miałam nikogo do pomocy.

– No właśnie, więc dlaczego robisz to samo mnie?

– Bo wtedy nauczyłam się być silna. Ty też musisz.

Patrzyłam w ścianę. Wojtuś dalej płakał. A ja razem z nim.

Błagałam o wsparcie

Kilka dni później zebrałam się na odwagę i poszłam z Wojtkiem do mamy. Po prostu przyszłam. Bez umawiania się. Bez pytania. Uznałam, że skoro nie chce przychodzić, to może łatwiej jej będzie pomóc, jak to dziecko po prostu u niej wyląduje.

– Ooo, kto to do nas przyszedł! – zawołała z fałszywym entuzjazmem, otwierając drzwi. – Mały król i jego zmęczona matka.

– Mamo, ja po prostu... nie daję rady. Myślałam, że... – zawiesiłam głos.

– Wejdź już, nie stój z dzieckiem na progu. – Cofnęła się, robiąc miejsce.

Weszłam.

– Może byś go potrzymała, a ja... ja bym się położyła na chwilę? Albo, chociaż usiadła i wypiła herbatę, nie czekając, aż wystygnie.

– Wiesz, że nie jestem dobra z noworodkami – mruknęła, choć już wyciągała ręce. – Boję się, że go źle trzymam.

– Mamo, urodziłaś mnie. Dałaś radę.

Usiadłam, po raz pierwszy od rana czując, że moje plecy istnieją.

– Ja w twoim wieku miałam dwójkę dzieci i gospodarstwo – zaczęła. – I nie marudziłam, że mi ciężko.

– A teraz są inne czasy, mamo. I nie chcę być męczennicą. Ja chcę po prostu... przetrwać.

Mama spojrzała na mnie z litością.

– Może i masz rację, ale nie przychodź tu codziennie. Mam też swoje sprawy.

Wojtek westchnął przez sen.

Byłam zdana na jej łaskę

Kiedy Wojtek miał dwa miesiące, dopadło mnie choróbsko. Gorączka, ból, dreszcze – nie byłam w stanie się ruszyć. Zadzwoniłam do mamy, choć duma skręcała mnie w środku.

– Mamo, ledwo chodzę. Czy możesz zabrać Wojtka na parę godzin? Albo przyjechać tu?

Co się stało? – zapytała zaskoczona.

– Jestem chora. Lekarz był, mam antybiotyk, ale ja nawet nie mam siły trzymać go na rękach... – głos mi się łamał. – Proszę cię.

– Wiesz, że mam dziś kosmetyczkę? Od miesiąca przekładam ten termin.

– Mamo! Ja nie żartuję! Przysięgam, jak jeszcze raz usłyszę „ja też kiedyś miałam dzieci”, to chyba rzucę telefonem o ścianę!

– A ty zawsze tylko o sobie – fuknęła. – Nagle cały świat ma się zatrzymać, bo ty jesteś chora? A co, jakbym ja była chora? Co wtedy?

– To bym do ciebie przyjechała. Bez pytania. Z zupą. I termoforem. I siedziałabym przy tobie, nawet jakbyś nie chciała.

Zapadła cisza.

– Dobra – burknęła. – Przyjadę na chwilę.

Przyjechała. Weszła, popatrzyła na mnie leżącą na kanapie z gorączką i Wojtkiem obok, a potem westchnęła.

Tragedii nie ma. Robię to tylko dlatego, że jesteś moją córką.

A mnie zalały łzy. Bo czasem najgorsza pomoc to ta z łaski.

Byłam wrakiem

Był wtorek. Wojtek ząbkował. Nie spał od czwartej nas ranem. Ja też nie. Cały dzień płakał – albo on, albo ja. Po południu usiadłam na podłodze w kuchni i po prostu się rozpłakałam. Nie było we mnie nic. Zero energii, zero siły, zero wiary, że to kiedyś minie. Wykręciłam numer do mamy. Po raz ostatni.

– Halo?

– Mamo, przepraszam, że znowu dzwonię, ale... ja już nie wiem, co mam robić. On nie śpi, nie je. Jestem wrakiem. Błagam cię, przyjedź.

– A twój mąż? – zapytała chłodno.

Jest w pracy do późna. W weekend też go nie ma, bo bierze nadgodziny. Żebyśmy mieli na mieszkanie.

– No to chyba dobrze. Przynajmniej ktoś u was myśli praktycznie.

– Mamo, naprawdę potrzebuję pomocy, nie ironii.

– A ja potrzebuję świętego spokoju – odpowiedziała.

– Ale przecież mówiłaś, że mi pomożesz...

I pomagam. A ty się zachowujesz, jakbyś chciała, żebym codziennie rzucała wszystko i siedziała z tobą. To nie tak działa. Ty masz dziecko. Ty.

– Mam wrażenie, że gdybym była twoją sąsiadką, a nie córką, więcej byś dla mnie zrobiła – powiedziałam z goryczą.

– Bo może sąsiadki nie mają pretensji do całego świata – odparła.

Rozłączyłam się. Bez pożegnania. Bez słowa. A potem przytuliłam Wojtka, który przestał płakać tylko dlatego, że był już zbyt zmęczony.

– Przepraszam, kochanie – wyszeptałam mu do ucha. – Masz beznadziejną babcię. I przysięgam, że cię nie zawiodę. Nigdy.

Dałam radę

Minęło pół roku. Wojtuś raczkował, śmiał się na całe gardło, miał już cztery zęby i potrafił mnie rozbroić jednym spojrzeniem. Czasem patrzyłam na niego i nie wierzyłam, że to ja go urodziłam. Że ja, ta wystraszona dziewczyna z testem ciążowym w dłoni, jakoś przez to wszystko przeszłam. Bez mamy. Nie zadzwoniłam już do niej ani razu. Nie pisałam. Nie prosiłam. Nie tłumaczyłam się. Kiedy chciała przyjść „zobaczyć wnuczka”, pisałam tylko:

„Jesteśmy dziś zajęci. Innym razem”.

Bo prawda jest taka, że już nie chciałam jej obecności. Bo nie potrzebowałam kogoś, kto przychodzi, żeby „odhaczyć”. Potrzebowałam wsparcia. Czułości. Tego, czego nie potrafiła mi dać. W niedzielę spotkałyśmy się przypadkiem w sklepie. Stałam przy kasie z Wojtkiem na rękach. Uśmiechał się do wszystkich. Ludzie się do niego uśmiechali. Byłam zmęczona, ale spokojna.

– O, to ty – powiedziała mama. – Już nie dzwonisz, nie piszesz.

Bo już cię nie potrzebuję – odpowiedziałam.

– Myślałam, że... że sobie nie poradzisz – przyznała po chwili.

– A jednak – spojrzałam jej w oczy. – Radzę sobie. I dobrze nam.

– Chciałabym go czasem zobaczyć.

– Może kiedyś – wzruszyłam ramionami.

Wyszłam ze sklepu, a Wojtuś przytulił się do mnie i zasnął. Nie miałam niani. Nie miałam ciepłych słów. Ale miałam siebie. I jego. I to mi wystarczyło.

Julia, 25 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama