Reklama

Moja mama całe życie traktowała kościół jak drugi dom, a wiarę – jak najwyższe prawo, którego nie wolno łamać. Dla niej wszystko było czarno-białe: jest grzech i jest świętość. Nic pomiędzy. Kiedy powiedziałem jej, że planuję ślub cywilny, spojrzała na mnie, jakbym właśnie przyznał się do jakiejś zbrodni.

Nie krzyczała. Po prostu uklękła przy fotelu i zaczęła się modlić, prosząc Boga, żebym się opamiętał. Miałem wtedy wrażenie, że walczymy o dwie zupełnie różne rzeczy – ja o miłość, ona o swój spokój. I żadna ze stron nie chciała odpuścić.

Nie mogłem mamie powiedzieć prawdy o Agacie

Mama od zawsze miała swoją definicję życia właściwego. Poranna modlitwa, niedzielna msza, post w piątek, różaniec przed snem. Kiedy byłem mały, jeszcze nie rozumiałem, dlaczego modlimy się do świętych obrazków, dlaczego woda w butelce na półce jest „święta” i dlaczego mama zawsze płacze w Wielki Piątek. Ale dorastając, widziałem, jak bardzo wiara daje jej poczucie bezpieczeństwa. Trzymała się Boga, jakby to był jedyny ratunek przed światem, który coraz szybciej wymykał się spod jej kontroli.

– Bo jak nie masz Boga w sercu, to co masz? – pytała czasem, patrząc na mnie tak, jakby bała się, że już go tam nie mam.

Kiedy poznałem Agatę, nie mówiłem od razu mamie, że jest niewierząca. Nie chciałem tego robić, bo znałem jej reakcję. Dla niej to nie byłby tylko szczegół. To byłby dramat. Grzech. Zagrożenie. I oczywiście, kiedy w końcu powiedziałem, usłyszałem:

– A co z twoją duszą? Chcesz iść na potępienie?

Zacząłem się wtedy śmiać. Nie złośliwie. Po prostu nie wiedziałem, jak mam na poważnie odpowiedzieć na takie pytanie.

– Mamo, ja ją kocham. To chyba ważniejsze?

Ale dla niej to nie było. Dla niej ważniejsze było to, co „Pan Bóg na to powie”. Zaczęło się od szeptów. Potem były długie rozmowy. A potem wszystko zamieniło się w coś, co trudno już było nazwać rozmową.

To nie rozmowy, to krucjata

Mama przestała pytać. Zaczęła głosić. Każda nasza rozmowa, nawet ta o pogodzie, kończyła się powrotem do tematu ślubu. Przy obiedzie, w kolejce w markecie, przez telefon – wszędzie i zawsze wracała do jednego:

– Kościelny ślub to nie wybór. To obowiązek. Przed Bogiem, nie tylko przed urzędnikiem!

Wysłuchiwałem tego coraz bardziej zmęczony, a jednocześnie zaczynałem czuć złość. Bo ja naprawdę próbowałem z nią rozmawiać, tłumaczyć, że nasze życie z Agatą będzie nasze. Że ona może mieć swoją wiarę, ale my też mamy prawo do wyboru. Ale mama była głucha. Jej wersja rzeczywistości nie przewidywała innej drogi. Jeśli nie było księdza, ołtarza i sakramentu – to nie było ślubu. Była tylko rozpusta. Tak to określiła pewnego wieczoru.

– Rozpusta?! – powtórzyłem z niedowierzaniem. – Mamo, my mieszkamy razem od dwóch lat. Kochamy się. Szanujemy. To ma być rozpusta?

– To nie ja to mówię, to Słowo Boże – odpowiedziała z takim spokojem, jakby czytała prognozę pogody.

Czasem siadała naprzeciwko mnie z Pismem Świętym na kolanach i czytała fragmenty o małżeństwie, grzechu i pokucie. Nie chciałem być niegrzeczny, więc nie przerywałem. Ale wewnętrznie czułem się, jakbym był na kazaniu, którego nie chciałem słuchać.

W domu nie było już normalnych rozmów. Każdy dzień był jak kolejna bitwa. A ja coraz bardziej zaczynałem się zastanawiać, czy w tej walce chodzi jeszcze o mnie… czy tylko o jej wyobrażenie idealnej rodziny.

Próba ucieczki

Postanowiłem, że na jakiś czas się odsunę. Nie odbierałem telefonu, nie odwiedzałem mamy w niedziele. Wiedziałem, że ją to boli, ale nie umiałem już inaczej. Presja była zbyt duża. W pracy byłem rozkojarzony, w domu coraz częściej zamykałem się w sobie. Agata widziała, że coś mnie zżera od środka.

– To przez twoją mamę, prawda? – zapytała któregoś wieczoru, kiedy siedzieliśmy na kanapie, a ja bezmyślnie przesuwałem palcem po ekranie telefonu.

– Ona tego nie odpuści – odpowiedziałem. – Dla niej ślub cywilny to jak wyrzeczenie się wiary. Myśli, że w ten sposób zdradzam wszystko, czego mnie uczyła.

Agata pokiwała głową, ale milczała. Wiedziała, że to dla mnie trudne. Nie chciała się wtrącać, ale coraz częściej widziałem w jej oczach cień niepokoju. Bo to już nie była tylko kłótnia z matką. To była wojna światów.

Po dwóch tygodniach ciszy mama przyszła do nas bez zapowiedzi. Stanęła w progu, trzymając w dłoni różaniec. Oczy miała czerwone, jakby nie spała całą noc. Agata zamknęła się w sypialni, a ja zostałem sam z matką w kuchni.

– Dziecko, nie chcę cię stracić – powiedziała drżącym głosem. – Ale jeśli nie wrócisz do Boga, to nie wiem, co będzie.

Patrzyłem na nią i czułem, jakby w jednej chwili miała osunąć się na ziemię. Nie wiedziałem, czy mam ją przytulić, czy poprosić, żeby wyszła.

Padło pytanie, którego nie powinno być

Zaproponowałem, żeby została na kolacji. Agata, choć niechętnie, wyszła z sypialni i pomogła mi nakryć do stołu. W powietrzu wisiało napięcie, którego nie dało się zagłuszyć nawet zapachem pieczonych ziemniaków i duszonych warzyw.

Mama siedziała sztywno, jakby była na przesłuchaniu. Agata starała się być uprzejma, ale unikała wzroku mamy. Ja krążyłem między nimi, próbując wprowadzić jakiś temat, który nie zakończy się katastrofą. Na próżno.

– Agata, nie myślałaś, żeby się ochrzcić? – zapytała mama nagle, przerywając ciszę. – Wtedy wszystko byłoby prostsze.

– Mamo, proszę cię… – westchnąłem, zanim Agata zdążyła coś powiedzieć.

– Ja tylko pytam – odparła mama. – Bo skoro chce być twoją żoną, to może powinna zacząć od początku. Bóg daje każdemu szansę.

Agata wstała od stołu.

– Przepraszam, ale ja już skończyłam – powiedziała cicho i poszła do sypialni.

Zostaliśmy we dwoje. Mama zaczęła zbierać talerze, ale po chwili usiadła z powrotem i spuściła głowę.

– Nie chcę cię obrażać, ani jej. Ale nie mogę milczeć, kiedy widzę, że idziesz w stronę, która nie prowadzi do zbawienia. Modlę się za was każdego dnia.

Nie odpowiedziałem. Co miałem powiedzieć? Że rozumiem? Bo nie rozumiałem. Ani jej strachu, ani tej determinacji, która kazała jej kruszyć wszystko, co próbowałem zbudować. Wiedziałem jedno – nie chcę, żeby moja miłość była wiecznym polem bitwy.

Jej miłość była ciężarem

Kilka dni po tej kolacji dostałem od mamy wiadomość: „Będę dziś w kościele. Będę się modlić za ciebie. Proszę, przyjdź choć na chwilę”. Nie odpisałem, ale wieczorem pojechałem. Sam nie wiem, po co. Może chciałem zobaczyć, jak bardzo to wszystko ją zmieniło. Może chciałem się upewnić, że naprawdę nie jestem już tym synem, którego znała.

Znalazłem ją w bocznej nawie, klęczącą przed świętą figurą. Szeptała coś przez zaciśnięte dłonie. Ramiona jej drżały. Obok leżał różaniec, którego paciorki powoli spadały z kolan na posadzkę. Patrzyłem na nią przez chwilę, nie wiedząc, czy mam podejść, czy po prostu odejść po cichu. W końcu usiadłem w ostatniej ławce.

Nie zauważyła mnie od razu. Dopiero po kilku minutach odwróciła głowę i spojrzała. W jej oczach nie było gniewu. Był tylko smutek i zmęczenie.

– Boże, daj mu znak – wyszeptała, nie odrywając ode mnie wzroku.

Wyszedłem z kościoła, zanim skończyła się modlić. Po drodze do auta poczułem gulę w gardle. Może to wszystko naprawdę ją przerastało. Może nie wiedziała, jak inaczej okazać miłość. Ale to nie zmieniało faktu, że jej miłość stała się dla mnie ciężarem.

Nie potrafiłem już wrócić do domu z sercem lekkim. Nie potrafiłem z nią rozmawiać bez uczucia winy. A przecież chciałem tylko jednego – żyć po swojemu, kochać kogo chcę, bez konieczności walki o każde „tak” i „nie”.

Zaproszenie na ślub

Tydzień później powiedziałem mamie, że ślub odbędzie się za dwa miesiące – w urzędzie. Poprosiłem ją, żeby przyszła, ale nie nalegałem. Wiedziałem, że jeśli się pojawi, to będzie jej decyzja, nie moje zwycięstwo. Patrzyła na mnie długo, w milczeniu. Potem skinęła głową i wyszła z kuchni. Tyle. Żadnych modlitw, żadnych kazań. Ale też żadnego uścisku, żadnego „cieszę się twoim szczęściem”.

Nie przyszła na ślub. Siedziałem obok Agaty w urzędzie, patrząc na jej uśmiech, trzymając jej dłoń – i gdzieś w tle, zamiast matczynej obecności, czułem tylko pustkę. Wiem, że mama wtedy klęczała w kościele, pewnie z różańcem w dłoniach, modląc się o moją duszę. I wiem, że w jej świecie zrobiłem coś niewybaczalnego.

Nie chcę jej nienawidzić. Nie umiem. Bo jestem też jej dzieckiem. Wychowała mnie najlepiej, jak potrafiła. Ale teraz, jako dorosły mężczyzna, musiałem podjąć decyzję, której ona nigdy nie zaakceptuje.

Nie wiem, czy to dobrze, że poszedłem własną drogą. Ale wiem, że nie chciałem być człowiekiem, który wybiera życie według cudzych zasad. Nawet jeśli te zasady są podszyte modlitwą i łzami.

Czasem zastanawiam się, czy jeszcze usiądziemy razem przy stole. Czy kiedyś znowu nazwie mnie swoim synem bez tego ciężkiego „ale…” w głosie. Może tak. A może nie. Na razie żyję po swojemu. Z miłością, która nie potrzebuje świadectwa w formie sakramentu, żeby była prawdziwa.

Mateusz, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama