Reklama

Mówią, że życie zaczyna się po sześćdziesiątce. A ja się pytam – gdzie, u licha, się zaczyna? W którym konkretnie miejscu? Bo ja mam sześćdziesiąt siedem lat, emeryturę wyższą niż przeciętna pensja w tym kraju, a życie... jakoś nie przyjechało. Spóźnia się. Albo pomyliło adres.

Zawsze byłam pracowita. Lubiłam mieć plan, lubiłam zarabiać, lubiłam zarządzać. Chyba lubiłam też to uczucie, kiedy wieczorem kładłam się spać, z myślą: „dzisiaj też byłam potrzebna”. Dwadzieścia osiem lat przepracowałam w urzędzie miasta, kolejne dziesięć w firmie prywatnej jako księgowa. Nigdy nie szalałam z pieniędzmi – odkładałam, bo przecież „na starość się przyda”. I przyszło to „na starość”. Konto się zgadza. Portfel nie świeci pustkami.

Tylko że nie ma kto ze mną wypić tej kawy na tarasie, co o której marzyłam „na emeryturze”. Nie mam do kogo zadzwonić z pytaniem: „a może dziś kino?”. Nie ma komu powiedzieć: „kup bilet, jedziemy nad morze, czemu nie?”.

Czasem siedzę w tym swoim ładnym, posprzątanym mieszkaniu i patrzę przez okno. Jak mi się dobrze trafi, to widzę sąsiadkę z wnukiem. A jak się gorzej trafi – widzę tylko swoje odbicie w szybie. Samotne. Dobrze ustawione finansowo, ale samotne. Może to ja zrobiłam coś źle. A może po prostu życie mnie oszukało.

Robię wszystko dla jednej osoby

– Pani Halinko, tyle się nie widziałyśmy! – krzyknęła do mnie kiedyś Basia z parteru, gdy wsiadałam do windy z zakupami.

Uśmiechnęłam się grzecznie. Nawet się ucieszyłam, że ktoś jeszcze pamięta moje imię. Pogadałyśmy chwilę na klatce, jak to sąsiadki – o pogodzie, o warzywach, o cenach. Wspomniała coś o wnuczce, która teraz chodzi na balet, a ja przytaknęłam i powiedziałam, że moja koleżanka z pracy też miała wnuczkę tancerkę. Ale tak naprawdę… nawet nie wiem, co się z tą koleżanką dzieje. Wtedy zrozumiałam, że wszystkie moje znajomości przestały istnieć, kiedy przestałam być „komuś potrzebna”.

Przez te wszystkie lata żyłam… zadaniowo. Rano kawa, potem praca, potem obiad na szybko, rachunki, telefony, czasem teatr z Elżbietą, jak była wolna. Ale z Elą nie rozmawiałam od pogrzebu jej męża, czyli od dwóch lat. Pomyślałam, że może zadzwonić, ale... co miałabym powiedzieć? Że brakuje mi kogoś do picia herbaty?

Wieczorem zrobiłam sobie zupę krem. Tyle razy gotowałam dla dwóch osób, dla trzech, dla gości, teraz wszystko odmierzam: jedna cebula, dwa ziemniaki, pół bulionu. Zjadam to przy kuchennym blacie, bo stół w jadalni... jest za duży. Nie lubię widoku pustych krzeseł.

W telewizji leciała jakaś komedia romantyczna. Dla par. Dla zakochanych. Dla tych, co mają z kim się pośmiać. Wyłączyłam i siedziałam w ciszy. Z herbatą. Z kotem, który i tak chodzi swoimi ścieżkami. I z tą myślą, że to nie tak miało wyglądać.

Szukałam drugiego człowieka

W poniedziałek wybrałam się do centrum. Nie dlatego, że coś było pilne – po prostu nie chciałam siedzieć kolejny dzień w domu. Ubrałam się porządnie, jak za dawnych czasów – beżowy płaszcz, broszka po mamie, delikatny makijaż. Wyszłam wcześniej, żeby zdążyć na autobus. Ale nie spieszyło mi się. Dla kogo miałabym się spieszyć?

W księgarni przechadzałam się między regałami bez celu. Udawałam, że szukam jakiejś książki, ale prawda była taka, że bardziej niż książek, szukałam ludzi. Gwaru. Śmiechu. Zwykłej obecności drugiego człowieka. Przysiadłam na chwilę przy ladzie z nowościami i wtedy ją zobaczyłam – Jolę, z którą przez piętnaście lat dzieliłam biurko. Trzymała za rękę wnuczka, śmiała się, pokazywała mu coś w książeczce. Miałam ochotę podejść, przywitać się. Ale coś mnie zatrzymało. Może wstyd, że tak zniknęłam z życia wszystkich? Może zazdrość?

Odeszłam szybkim krokiem. Po drodze kupiłam bułkę z makiem i kawę na wynos. Usiadłam na ławce przed urzędem. Obok mnie przysiadła jakaś młoda dziewczyna, pewnie studentka. Przez chwilę siedziałyśmy w ciszy, każda ze swoim telefonem. Potem ona wstała i zanim odeszła, powiedziała:

Ładny ma pani płaszcz.

Uśmiechnęłam się nieśmiało. Tyle. A jednak przez chwilę poczułam się, jakby ktoś mnie zauważył. Jakbym znów istniała. Tylko że to uczucie zniknęło szybciej, niż się pojawiło.

Miałam jeszcze jakieś marzenia

Kiedyś myślałam, że emerytura to będzie czas podróży. Że wsiądę w pociąg, odwiedzę miejsca, na które wcześniej nie było czasu: Kazimierz Dolny, może Lwów, może nawet Rzym... A tymczasem stoję przy oknie i patrzę, jak sąsiad z naprzeciwka parkuje auto.

Zbieram te swoje oszczędności od lat. Konto emerytalne, lokata, coś tam jeszcze na obligacjach. Pani z banku zawsze się uśmiecha, kiedy przychodzę.

– Pani Halinko, bardzo pani dobrze zarządza swoimi środkami – mówi.

No i co z tego? W piwnicy mam walizkę, której jeszcze nigdy nie użyłam. Taką na kółkach z rozsuwanym środkiem. „Idealna na dłuższy wyjazd” – powiedziała ekspedientka. Była promocja. Kupiłam z myślą, że przyda się wiosną. To było trzy lata temu.

Wczoraj wyjęłam ją z piwnicy. Otworzyłam. Pachniała jeszcze nowością. Dotknęłam zamka, powoli przesunęłam go do końca. I co? Nic. Żadnych planów, żadnego biletu. Zamknęłam. Odłożyłam w kąt.

Wieczorem zadzwonił telefon. Przez sekundę pomyślałam, że może ktoś zaprasza mnie na herbatę. Może Ela się odezwała, może Basia... Ale to był telemarketer. Ubezpieczenia zdrowotne. Grzecznie odmówiłam, chociaż miał taki ciepły głos, że przez chwilę chciałam, żeby nie odkładał słuchawki.

Położyłam się do łóżka. Cisza w mieszkaniu była aż nieznośna. Włączyłam radio, cicho – byle tylko coś brzmiało. Kiedyś lubiłam ciszę. Teraz przypomina mi pustkę. Przyszło mi do głowy pytanie: skoro wszystko robiłam „na później”, to kiedy, do cholery, zaczyna się to „później”?

Miałam namiastki, zamiast życia

W czwartek odwiedziłam fryzjerkę. Ot, żeby coś się działo. Lubiłam, jak ktoś się mną zajmuje, choćby przez te czterdzieści minut. Pani Klaudia była młoda, gadatliwa, pachniała słodkimi perfumami i mówiła, że z klientkami „to jak z rodziną”. Siedząc w fotelu, przyglądałam się sobie w lustrze. Włosy już cienkie, skóra zmęczona. Ale oczy nadal moje. Tylko jakby smutniejsze.

Ma pani bardzo ładne brwi, wie pani? Takie naturalne. Moja mama to całe życie wyrywała i teraz się śmieje, że nic nie ma do malowania – paplała Klaudia, a ja kiwnęłam głową. Nie chciało mi się mówić, że ja też kiedyś wyrywałam. Że robiłam hennę, tipsy, masaże. Że miałam kiedyś całkiem ładne nogi.

A mąż? Pewnie panią chwali? – rzuciła lekko, zupełnie nieświadoma, że wbija mi szpilę prosto w serce.

Uśmiechnęłam się słabo.

Nie mam męża – odpowiedziałam. Nie dopytywała. I dobrze.

W drodze powrotnej weszłam do kawiarni. Usiadłam przy oknie, zamówiłam latte i ciastko z wiśniami. Obok mnie – młoda para. Szeptali sobie coś do ucha, śmiali się, całowali. Przez chwilę patrzyłam na nich z mieszaniną czułości i zazdrości. Chciałam już wyjść, kiedy chłopak wstał, objął dziewczynę i powiedział:

Trzeba umieć cieszyć się chwilą, bo kto wie, co będzie później.

Zatrzymałam się. Serce mi zadrżało. Później. Znowu to „później”. A ja czekam na nie od lat.

Coś się zmieniło

W niedzielę zaprosiłam siebie na obiad. Tak to sobie nazwałam. Nakryłam stół – z obrusem, z ładnym talerzem. W piekarniku piekła się pierś z kurczaka z ziołami, ziemniaki gotowały się w osolonej wodzie, a w miseczce czekała sałata z winegretem. Postawiłam też kieliszek wina. Czemu nie? Niby dla kogo miałabym to zostawiać?

Siedziałam naprzeciwko pustego krzesła. Przez chwilę udawałam, że ktoś tam siedzi. Nie wiem kto. Może ja z przeszłości? Może ta kobieta, która kiedyś marzyła o wspólnym życiu, a nie samotnym przetrwaniu? Albo ktoś, kto mógłby tu być – mąż, przyjaciel, syn, którego nigdy nie miałam.

Podniosłam kieliszek.

Na zdrowie, Halinko – powiedziałam półgłosem. – Za ciebie.

I wypiłam. Potem zjadłam cały obiad z godnością. Powoli. Bez telefonu, bez telewizora. Tylko ja i jedzenie. I pusty pokój.

Po południu zadzwoniła kuzynka z Częstochowy. Zawsze rozmawiałyśmy krótko – ona ma wnuki, działkę, koło gospodyń, ciągle gdzieś goni. Ale tym razem usłyszałam:

– Halinka, a może byś przyjechała na kilka dni? Pokazałabym ci nowy ryneczek, jest przepiękny. I tężnie zrobili, jak w Busku! I może byśmy gdzieś wyskoczyły razem, co?

Zaniemówiłam. Tyle razy mówiłam „nie”, że już nie pamiętam, jak to jest mówić „tak”.

– Dobrze – odpowiedziałam cicho. – Przyjadę.

Odłożyłam słuchawkę drżącą ręką. Spojrzałam na walizkę. Tą z kółkami. Jeszcze pachniała nowością. A może jeszcze zdążę?

Nie chcę niczego żałować

Pociąg do Częstochowy miał odjazd o 9:14. Kiedy wsiadłam, z trudem wsunęłam walizkę na półkę nad głową – jakby przez te lata nabrała ciężaru. Ale może to nie ona była ciężka, tylko ja? Usiadłam przy oknie. W przedziale było cicho, tylko jakieś dziecko popiskiwało gdzieś dalej. A ja czułam się, jakbym po latach samotności wreszcie zrobiła coś dla siebie. Nie dla pracy. Nie dla czyichś planów. Nie „na później”. Tylko teraz.

Kuzynka czekała na mnie na peronie, wymachując ręką jak nastolatka. Przytuliła mnie tak, jakbyśmy były rodziną, która codziennie pije razem herbatę – a nie jakbyśmy przez ostatnie dziesięć lat rozmawiały tylko raz na święta.

Przez kolejne dni rzeczywiście pokazała mi wszystko: ryneczek, tężnie, starą cukiernię, gdzie robią najlepsze napoleonki, i kawiarenkę, w której serwowali czarną herbatę z pomarańczą i imbirem. Ale najważniejsze było to, że czułam się... obecna. Obecna w świecie, w rozmowie, w śmiechu.

Któregoś dnia zapytała:

– Halinka, a ty tak serio nigdy nie chciałaś założyć rodziny?

Zamyśliłam się. Chciałam. Bardzo. Ale wtedy ważna była kariera, potem strach, że może już „za późno”, potem już chyba za wygodnie było mi być samej. A jak przestało być wygodnie – to nie było już z kim.

Ale teraz, kiedy siedziałyśmy razem na ławce w parku, odpowiedziałam tylko:

– Chciałam. Ale dziś nie chcę już żałować. Chcę po prostu być.

Nie wiem, ile mi jeszcze zostało lat. Ale wiem, że jeśli jeszcze raz kupię bilet, to nie po to, żeby gdzieś uciec. Tylko po to, żeby do kogoś dojechać.

Halina, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama