Reklama

Od kiedy zostałam wdową, każdy dzień zaczynał się dla mnie tak samo – od sprawdzania, ile jeszcze pieniędzy zostało na koncie i czy wystarczy mi na podstawowe rachunki. Majątek, na który pracowaliśmy razem, został przepisany innej kobiecie – Zofii. Nazwisko nic mi nie mówiło, ale od tamtej chwili stało się symbolem zdrady, oszustwa i niesprawiedliwości. Wszystko, co znałam, rozpadło się w kilka dni.

Ostatnie miesiące spokoju

Tamte ostatnie miesiące z Wiktorem wspominam jak przez mgłę. Niby byliśmy razem, ale miałam wrażenie, że coś się między nami zmieniło. On dużo spał, coraz częściej zamykał się w swoim gabinecie, a gdy pytałam, czy wszystko w porządku, tylko machał ręką. Mówił, że to starość daje mu się we znaki, że już nie ma tej energii co kiedyś. Nie drążyłam. Chciałam wierzyć, że wszystko jest dobrze. Może zbyt mocno trzymałam się tego przekonania, żeby nie musieć mierzyć się z rzeczywistością.

Wspólne obiady zdarzały się coraz rzadziej. Siadałam sama przy stole, on jadł później. Czasem w ogóle nie schodził z piętra. Wieczorami patrzyłam na puste krzesło naprzeciwko mnie i mówiłam do siebie na głos, jakby to miało zastąpić jego milczenie.

Pewnego dnia znalazłam w kuchni jego notatnik. Leżał na stole, otwarty. Wiktor zawsze był pedantem, nigdy nie zostawiał rzeczy w przypadkowych miejscach. Zerknęłam. Kilka stron zapisanych drobnym pismem, ale nie zdążyłam nic przeczytać, bo wszedł do kuchni.

– Co ty robisz? – zapytał ostrzej, niż zwykle.

– Nic. Tylko sprzątam – odparłam szybko i zamknęłam notatnik.

Zabrał go bez słowa i wyszedł. Wieczorem już go nie widziałam.

To był nasz ostatni wspólny dzień. Rano zadzwonili ze szpitala. Zmarł w nocy.

Telefon z kancelarii

Po pogrzebie Wiktora byłam jak w zawieszeniu. Dom, w którym spędziliśmy większość życia, wydawał się obcy, jakby ktoś go wyciszył i pozbawił zapachu. Chodziłam po nim w kapciach, których nienawidził, bo klapały o panele, i słuchałam ciszy, która teraz należała tylko do mnie.

Minął tydzień, może dwa, gdy zadzwonił telefon. Numer nieznany, odebrałam niemal odruchowo.

– Dzień dobry, tu kancelaria notarialna. Dzwonię w sprawie testamentu pana Wiktora. Czy mogłaby pani przyjechać w przyszły czwartek o jedenastej?

– Testamentu? – zapytałam, jakby to słowo było mi zupełnie obce.

– Tak, proszę pani. Pan Wiktor pozostawił testament. Proszę przynieść dowód tożsamości. Do widzenia.

I tyle. Żadnego współczucia, żadnego „przykro mi”. Po prostu suche zdania, jakby chodziło o odbiór przesyłki.

Przez kilka dni nie mogłam spać. Nie miałam pojęcia, że Wiktor spisał testament. My zawsze wszystko robiliśmy razem. Kredyty, plany, decyzje. A teraz dowiaduję się od obcej kobiety, że mąż miał jakieś formalności, o których nic nie wiedziałam?

W kancelarii czekała już kobieta w granatowym garniturze i z zimnym spojrzeniem. Powitała mnie skinieniem głowy. Gdy usiadłam, zaczęła czytać dokument. Słowa docierały do mnie powoli, każde z nich jak kolejny cios: „cały majątek... przepisał... Zofii K.”.

Zofia. Nie ja. Żadnego „dla żony”, „dla Ewy”. Nic.

Zbladłam. Czułam, jak dłoń zaciska mi się na poręczy krzesła.

– Przepraszam... kto to jest Zofia? – wyszeptałam.

– Niestety nie mamy takiej informacji – odpowiedziała sucho notariuszka.

Kim jest Zofia?

Nazwisko Zofii nic mi nie mówiło. Przewracałam w głowie znajome twarze, sąsiadki, dalsze kuzynki, ale nikt taki nie pojawiał się w żadnych wspomnieniach. Siedziałam na przystanku z kartką, na której własnym pismem zapisałam to przeklęte imię i nazwisko. Kartka była pomięta, trzymałam ją jak dowód zbrodni.

Wieczorem usiadłam przy komputerze Wiktora. Hasło znałam – urodziny naszej córki. Przeszukałam maile, historię przeglądarki, nawet foldery z dokumentami. Nic. Ani jednej wiadomości, żadnej wzmianki o Zofii. Jakby nie istniała. A może istniała tylko w jego świecie, do którego nie miałam dostępu?

W końcu wpisałam jej imię i nazwisko w wyszukiwarce. Wyskoczyło kilka profili społecznościowych, ale tylko jeden pasował wiekiem – kobieta około sześćdziesiątki, zdjęcie z ogrodem, z jakimś labradorem. Miła twarz. Taka „ciocia z sąsiedztwa”. Wcisnęłam „wyślij wiadomość” i przez chwilę gapiłam się w ekran.

– Dzień dobry. Mam na imię Ewa. Chciałabym z panią porozmawiać. Chodzi o mojego męża, Wiktora – napisałam i wysłałam, zanim zdążyłam się rozmyślić.

Odpisała jeszcze tego samego dnia. „Oczywiście. Mogę przyjechać jutro. Proszę podać adres”.

Czekałam na nią z sercem w gardle. Przyszła punktualnie. Beżowy płaszcz, szalik w kratę, ciepłe spojrzenie.

– Pani Ewa? – zapytała łagodnie.

Skinęłam głową. Zaprosiłam ją do środka. Usiadła, zdjęła rękawiczki, złożyła dłonie.

– Znałam Wiktora przez ostatnich pięć lat. Byliśmy... bardzo sobie bliscy.

Miałam ochotę ją wyrzucić.

Zamierzam walczyć

Patrzyłam na nią, jak mówiła o moim mężu z takim spokojem, jakby to ona miała prawo do żałoby. Siedziała na naszym fotelu, w którym Wiktor zwykł czytać gazetę, i delikatnie gładziła pasek swojej torebki. Nie krzyczałam. Nie płakałam. Czułam, że każda emocja byłaby teraz jak upokorzenie.

– Nie wiedziałam, że był żonaty – powiedziała nagle.

– Serio? – zapytałam, uśmiechając się gorzko. – Pięć lat i nigdy nie wspomniał?

Zawahała się.

– Wspomniał. Ale mówił, że żyjecie osobno. Że to małżeństwo tylko na papierze. Że pani ma swoje życie...

– No to się nie pomylił. Mam swoje życie. Właśnie się dowiedziałam, że zostałam z emeryturą, która ledwo starcza na prąd i lekarstwa, bo mój mąż wszystko przepisał obcej kobiecie – powiedziałam szorstko.

Zofii zrobiło się wyraźnie nieswojo. Spuściła wzrok. Milczała.

– Nie chcę jałmużny – ciągnęłam dalej. – Ale jeśli myślisz, że pogodzę się z tym, że po czterdziestu dwóch latach zostałam potraktowana jak powietrze, to się mylisz. Zamierzam walczyć o sprawiedliwość. W sądzie, w mediach, gdzie tylko się da.

– Nie wiedziałam, że pani nie została zabezpieczona – szepnęła.

– Bo nie została. A jeśli masz w sobie choć cień przyzwoitości, to zrobisz coś z tym testamentem – powiedziałam chłodno.

Wstała. Nie powiedziała nic więcej, tylko wyszła. Zostawiła po sobie zapach perfum i pustkę, w której nie było już miejsca na żal. Tylko gniew.

Między urzędami a listami poleconymi

Złożyłam pozew. Notariuszka wzruszyła ramionami, mówiąc, że testament był ważny, ale moja sytuacja jako żony – też. Miałam prawo do zachowku. Tyle że zachowek to nie był dom. To nie były meble, zdjęcia, wspomnienia. To była suma, która pozwoliłaby mi przetrwać kilka lat. W najlepszym wypadku.

Przez kilka tygodni żyłam między urzędami a listami poleconymi. Rano kawa, potem dokumenty, adwokat, drżące ręce, bo przecież nie tak miała wyglądać starość. Myślałam, że po sześćdziesiątce wreszcie odpocznę. Że będę sadzić pomidory w ogrodzie i robić nalewki dla wnuków. Zamiast tego liczyłam, czy wystarczy mi na leki i czy mogę pozwolić sobie na nowy czajnik.

Zofia się nie odzywała. Nie odpisała na pismo sądowe, nie oddzwoniła. Zniknęła z sieci. Jakby zapadła się pod ziemię. A może po prostu zrobiła to, co robią ludzie, którzy czują, że są winni – uciekła.

Pewnego wieczoru usiadłam w salonie, zapaliłam tylko jedną lampkę. Zdjęcie Wiktora stało na komodzie. Patrzyłam na jego uśmiech i próbowałam przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz mówił mi, że mnie kocha. Nie mogłam.

Nowy początek, stara ja

Wygrana w sądzie nie dała mi satysfakcji. Dostałam część pieniędzy – wystarczającą, by żyć spokojnie, ale niewystarczającą, by przestać czuć się zdradzoną. Pieniądze to tylko cyfry na koncie. One nie naprawiają lat kłamstwa, nie przywracają zaufania, nie zwracają godności, którą ktoś ci po cichu odebrał.

Nie szukam już odpowiedzi. Zofii nie zobaczyłam nigdy więcej. Czasem zastanawiam się, czy naprawdę wierzyła w wersję, którą opowiedział jej Wiktor. Może tak. A może kłamała. Ale to już nie ma znaczenia. Nie chcę żyć cudzymi decyzjami. Chcę żyć swoim życiem, choćby było skromne i samotne.

Zaczęłam chodzić na zajęcia do biblioteki. Piszę opowiadania. Takie zwykłe, o zwykłych ludziach, którzy przeżyli coś, co ich złamało, ale się podnieśli. Czasem myślę, że piszę o sobie. Nie wybaczyłam Wiktorowi. I pewnie już nie wybaczę. Ale przestałam codziennie budzić się z uczuciem krzywdy. Teraz budzę się z pytaniem: co dziś zrobię dla siebie? Bo dziś – nareszcie – wszystko, co mam, należy tylko do mnie.

Ewa, 66 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama