„Mam jasne poglądy: świnia to boczek. Ale kiedy zwierzę uratowało nam życie, nie byłem już taki pewien, czy chcę je jeść”
„No i wszystko się wyjaśniło. Ziemniaki wywieźliśmy nad rzekę i spaliliśmy. Nowe kupiliśmy od rolnika z końca wsi. Świnia je jadła, więc uznaliśmy, że i my możemy…
– Mądra, całą rodzinę być może przed chorobą uratowała – powiedziała żona, drapiąc ją za uchem. No i co ja mam teraz zrobić? A już miałem zaplanowane mięso na następny miesiąc”.

Jestem tradycjonalistą. I lubię wiedzieć, co jem. Dlatego, chociaż ziemi mam niewiele, nadal sam dla siebie wszystko uprawiam. Poza tym hoduję krowę na mleko, świnkę na mięso, a po obejściu zawsze chodzi parę kur. Takich rolników, jak ja, to już we wsi nie ma. A bo właściwie co ze mnie za rolnik? Ziemi mam za mało, żeby w ogóle znaczyć coś na rynku. Kiedyś to się we wsi liczyliśmy, byliśmy gospodarzami, że hej! Ale kiedy moi bracia po kolei dorastali, a było ich czterech, to ojciec powoli ziemię wyprzedawał. Bo każdego należało przecież na dorosłe życie wyposażyć. A na gospodarce żaden siedzieć nie chciał, każdy do miasta uciekł.
Spłacić ich z czego nie miałem, więc nie było wyjścia
Potem jeszcze ojciec się rozchorował, trzeba było lekarzy opłacić, lekarstwa, rehabilitacje… Znowu hektary poszły. Tyle że sad mi pozostał. To on właśnie stanowi źródło mojego utrzymania. Ale rolnik to już ze mnie żaden. Ziemi akurat mam tyle, że parę kartofli posadzę, trochę warzyw. Pół hektara pszenicy dla kur i na paszę. No i łąkę obrabiam. Tak naprawdę, to sąsiedzi dziwią się, że chce mi się bawić w gospodarkę. Inni, tacy jak ja, po prostu dzierżawią komu się da, bo faktycznie – dla tych kilku piędzi ziemi to nawet traktora się nie opłaca trzymać. Ale ja smakosz jestem. Zawsze uważałem, że co moja świnia, własne mleko, jajko z kurnika, kalafior z własnego pola – to inaczej smakuje. Dlatego wolę poświęcić czas i pobawić się trochę, ale za to potem mam na talerzu samo zdrowie! Zwierzynę też hoduję, jak mój dziad i ojciec. Żadne tam mączki i gotowe pasze, tylko naturalnie je karmię. Dlatego, kiedy sołtys kiedyś przyszedł do nas na obiad, to się nadziwić nie mógł, jaki rosół dobry.
– To już wiesz, dlaczego mam swoje? – pytałem.
Świnkę też parowanymi kartoflami i śrutą karmię, kiszonki robię. Żona się ze mnie śmieje, że dla maciory to chętnie przy garach stoję, a jej nawet kawy rano nie zrobię! Ale nasza świnia ostatnio nie chciała jeść kartofli. Zmartwiłem się, że chora, bo przecież wiadomo – żarte to zawsze było, ile bym w koryto nie nasypał, tyle zjadła. A teraz leci, gdy mnie widzi, ryj w koryto wsadza i odskakuje, chrząkając. Ściągnąłem weterynarza, ale stwierdził, że zwierzę jest zdrowe.
– Widocznie pasza jej nie smakuje, czegoś w niej brak – stwierdził na koniec.
– Taka sama jak zwykle – wzruszyłem ramionami. – Kartofle nasze, śruta też. Nawet odmiana ta sama, od lat przecież sadzę.
– No, to może jakaś zaraza się wdała? – pokręcił głową. – Świnia mądre zwierzę, wyczuje.
– To bym widział – machnąłem ręką. – Przecież jem takie same, z jednego pola.
Ale muszę przyznać, że to, co powiedział, mnie zaniepokoiło.
Żona jeszcze bardziej mnie zdenerwowała
– A może on ma rację? – pytała. – Ty lepiej zawieź te kartofle do stacji rolniczej.
– Gdzie mam zawieźć? – spojrzałem na nią zdziwiony.
– No, do stacji chemiczno-rolniczej, do miasta – wzruszyła ramionami. – Czytałam w ostatnim tygodniku, że sprawdzają tam żywność na obecność różnych rzeczy. Co ci szkodzi, majątku nie wydasz.
Chyba z tydzień się zbierałem, ale że świnia nadal nie chciała jeść, to wreszcie zgarnąłem kilka kartofli i pojechałem. Na wyniki musiałem trochę poczekać, ale warto było. Okazało się, że nasze ziemniaki były skażone nawozami! Byliśmy przerażeni. Niby wiem, że są gorsze rzeczy, a zresztą i tak w codziennej żywności zjadamy tego na tony. Ale jeżeli przestrzega się terminu oprysków, to nie powinny się one kumulować w żywności. A nasze ziemniaki były jak napromieniowane! Skąd to się wzięło? Zrobiliśmy wywiad we wsi. Niejeden gospodarz opryskiwał pola i sady i wcale się z tym nie kryli. Ale żaden nie miał upraw koło naszego pola!
– A kiedy ziemniaki zbieraliście? – zapytał sąsiad, który miał sad pod lasem.
Od naszego pola dzieliły go tylko łąki i nieużytki.
– No pod koniec września przecież – spojrzałem na niego zdziwiony.
– Pamiętasz, jak ta wichura była w zeszłym roku? – zapytał, kiwając głową.
– Pewnie – powiedziałem.
Wiało tak, że o mało dachów nie pozrywało
– To właśnie zaraz potem wykopki robiliśmy.
– A ja tuż przed tą wichurą opryski robiłem, na ostatnie, późne jabłka – opowiedział. – A wiało od lasu… To widocznie wszystko na wasze pole poleciało, a ty zaraz potem ziemniaki zebrałeś. Moja wina, bo jak wiało, to nie można pryskać…
No i wszystko się wyjaśniło. Ziemniaki wywieźliśmy nad rzekę i spaliliśmy. Nowe kupiliśmy od rolnika z końca wsi. Świnia je jadła, więc uznaliśmy, że i my możemy…
– Mądra, całą rodzinę być może przed chorobą uratowała – powiedziała żona, drapiąc ją za uchem.
A ja pomyślałem, że chyba jednak drugą świnkę muszę kupić. Bo tej przecież teraz do rzeźni nie zawiozę.
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”

