„Mam dosyć bycia służącą mojego męża i dzieci. Coraz częściej mam ochotę wyjść i nigdy nie wracać”
„Jak to możliwe, że w tym domu tylko ja wiem, gdzie co jest, co się kończy i kiedy trzeba kupić nowe? Wyszłam na chwilę do łazienki, zamknęłam drzwi i oparłam się plecami o zimne kafelki. Oddech miałam przyspieszony, a łzy cisnęły się do oczu”.

- Redakcja
Nie wiem, kiedy dokładnie to się zaczęło. Kiedy z żony i matki stałam się gosposią, kucharką, sprzątaczką i chłopcem na posyłki. Może wtedy, gdy dzieci przestały mówić „dziękuję”, a mąż uznał, że kawa sama się robi i obiady zjawiają się na stole jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Czasem mam wrażenie, że gdybym pewnego dnia wyszła i nie wróciła, nikt by nawet nie zauważył. Tylko skarpetki leżałyby porozrzucane, a kosz z praniem wyłby z przepełnienia. Czasem wyobrażam sobie, że to robię. Że znikam.
Poranki pełne fochów
– Mamooo, a gdzie są moje legginsy w kratkę?! – wrzasnęła Ala z łazienki, jakby właśnie ogień wybuchł.
W tym samym momencie Franek zszedł z piętra, sapiąc jak rozjuszony byk.
– Czemu nie ma płatków? Zawsze są płatki! – spojrzał na mnie z wyrzutem, jakbym mu zniszczyła dzieciństwo.
Stojąc przy kuchence i mieszając jajecznicę, czułam, jak narasta we mnie frustracja. Nawet nie zdążyłam łyka kawy wypić, a już cała energia ze mnie wyparowała.
– Legginsy są w szufladzie, tam gdzie zawsze – odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby.
– Sprawdzałam! Nie ma!
– A płatki się skończyły, zrobię ci kanapki – dodałam do Franka, próbując zachować spokój.
– Super, dzięki – burknął i zniknął w salonie z telefonem w dłoni.
Mój mąż zszedł na końcu. Przetarł oczy, ziewnął i bez słowa usiadł przy stole.
– Kawka? – rzucił, nawet nie patrząc w moją stronę.
Nie odpowiedziałam. Wstawiłam wodę i podałam mu kubek.
– A nie ma już mleka? – zapytał znudzonym tonem.
I wtedy mnie ścięło. Jak to możliwe, że w tym domu tylko ja wiem, gdzie co jest, co się kończy i kiedy trzeba kupić nowe? Wyszłam na chwilę do łazienki, zamknęłam drzwi i oparłam się plecami o zimne kafelki. Oddech miałam przyspieszony, a łzy cisnęły się do oczu. Poranki wyglądały tak każdego dnia. Zero czułości, zero wdzięczności. Tylko oczekiwania i pretensje. I to miało być moje życie?
W pracy mnie szanują
Wyszłam z domu o 7:42. Minuta po tym, jak zamknęłam za sobą drzwi, poczułam ulgę. Ulicą szłam wolno, jakby każdy krok oddalał mnie od tego porannego koszmaru. Zimny wiatr wiał mi w twarz, ale był przyjemniejszy niż chłód panujący między mną a własną rodziną.
W pracy nikt na mnie nie wrzeszczy. Nikt nie rzuca hasła „a co na obiad?”, zanim jeszcze zdążę powiedzieć „dzień dobry”. W pracy jestem po prostu Asią. Asią z księgowości. Dziewczyną, która ogarnia zlecenia, potrafi rozwiązać problem z Excelem, przypomni szefowi o terminie i zrobi kawę, ale z własnej woli, a nie z obowiązku.
– Asiu, dzięki za pomoc wczoraj z tym raportem – powiedział Bartek z magazynu. – Uratowałaś mi tyłek.
– Nie ma sprawy – uśmiechnęłam się.
Wystarczyło kilka takich słów, żeby poczuć, że jestem kimś więcej niż zmywarką. Przez osiem godzin czuję się człowiekiem. Nawet jak mam za dużo pracy i wracam do domu z bólem głowy – to i tak wolę to zmęczenie niż to, które czuję po sobotnim sprzątaniu łazienek i rozwieszaniu czwartego prania.
W pracy mam przerwę. Mogę usiąść. Wypić ciepłą herbatę. Nikt się nie drze zza ściany, że nie ma skarpetek. I nikt nie rozstawia mnie po kątach, bo czuję się niewidzialna. W domu... w domu jestem jak cień. Znikam wśród obowiązków. A potem i tak słyszę: „nic nie robiłaś cały dzień”.
Weekend nie jest dla mnie
Sobota rano. Dla większości ludzi to dzień odpoczynku. Dla mnie – dzień tysiąca obowiązków. Jeszcze nie zdążyłam otworzyć oczu, a już słyszałam odgłosy dzieciaków wbijających się do kuchni. O 7:12.
– Mamo, zrobisz naleśniki? – jęknęła Ala, przeciągając się jak księżniczka. – Obiecałaś…
– Mamo, a możemy dzisiaj do Maca? – Franek wszedł jej w słowo. – Wczoraj Tomek był, mówił, że mają nowe lody.
Leżałam chwilę z zamkniętymi oczami. Może jak udam, że nie żyję, to sobie pójdą.
– Mamo! – wrzasnęli jednocześnie.
No i koniec marzeń. Zeszłam do kuchni, a mąż już siedział przy stole, w dresie, z gazetą.
– Co robimy dzisiaj? – zapytał ziewając. – Może kino? Albo park trampolin? Dzieci muszą mieć atrakcje, nie?
– A może po prostu posiedzimy w domu? – rzuciłam bez przekonania.
– To ty możesz siedzieć. Ja z nimi pojadę – westchnął i wrócił do gazety, jakbym była powietrzem.
Wzięłam się za naleśniki. Potem wstawiłam pranie. Zmywarka, odkurzanie, łazienka. W przerwie wyszorowałam piekarnik i złożyłam cztery sterty ubrań. Dzieci w tym czasie biegały po domu, zostawiając wszędzie papiery, okruszki i skarpetki. Mąż drzemał na kanapie po kinie.
– A obiad? – zapytał, przeciągając się jak król.
W soboty nie istnieję. W soboty jestem tłem. Robię wszystko, żeby inni mieli swój czas. Tylko ja go nigdy nie mam. Weekend to nie czas relaksu. To powiększona lista obowiązków.
Czy ktoś mnie jeszcze widzi?
Zaczęłam się przyglądać sobie w lustrze. I wiecie co? Nie poznaję tej kobiety. Włosy związane byle jak gumką, podkrążone oczy, szara cera. Taka trochę przezroczysta. Jakby mnie z dnia na dzień ktoś powoli wycierał z kadru.
– Myślisz o sobie chociaż raz dziennie? – zapytała mnie kiedyś koleżanka z pracy.
Zaśmiałam się. Bo co miałam odpowiedzieć? Że ostatni raz kupiłam sobie coś „dla siebie” chyba trzy lata temu? Że nawet kąpiel to nie relaks, tylko szybka akcja między myciem kafelków a składaniem kolejnego prania? Nawet nie wiem, co lubię. Czego chcę. Czego mi brakuje, oprócz oczywistego – odpoczynku, szacunku, uśmiechu?
Wieczorami siadam w kuchni, jak już wszyscy zasną. Czasem piję wino. Czasem tylko wodę. Przeglądam zdjęcia sprzed kilku lat. Śmieję się na nich. Mam ładne ubrania. Pomadkę. W oczach iskrę. Patrzę na tamtą siebie i pytam: co cię tak zjadło? Dzieci mnie potrzebują – jasne. Mąż, no niby też. Ale czy ktoś mnie jeszcze widzi? Czy widzą kobietę, która też ma prawo być zmęczona? Która chce czasem poleżeć na kanapie, a nie ścierać plamy z podłogi?
Kiedy ostatnio ktoś zapytał mnie, co u mnie? Oni widzą tylko pełną lodówkę. Uprasowane koszule. Czyste buty. Ale mnie? Mnie chyba nikt nie widzi. Nawet ja sama przestaję.
Wyjdę i nie wrócę
Nie mówię tego głośno. Jeszcze nie. Ale w głowie mam to coraz częściej. Taki obrazek: zamykam drzwi. Nie trzaskam. Po prostu zamykam. Schodzę po schodach i idę. Gdziekolwiek. Byle dalej od tego domu, w którym jestem, ale jakby mnie nie było. W pracy raz powiedziałam półżartem do Agaty:
– Czasem mam ochotę wsiąść do autobusu i jechać przed siebie. Bez celu. Bez planu. Byle uciec.
Spojrzała na mnie i zamiast się roześmiać, skinęła głową.
– Też tak mam.
Czyli nie jestem jedyna. Dziś wieczorem znowu siedziałam w kuchni, patrząc na mokre ścierki i rozmazane smugi na lodówce. Usłyszałam z salonu:
– Mamo, daj mi coś do picia! – odkrzyknął Franek.
– Ja mam tylko jeden czysty talerz! – Ala krzyknęła z góry.
A mój mąż, jakby nigdy nic:
– Asia, znajdziesz mi te niebieskie spodenki? Chyba gdzieś je włożyłaś.
I to było to. Wstałam. Wzięłam torebkę. Podeszłam do drzwi. Ręka już była na klamce. Ale nie nacisnęłam. Stałam tak kilka minut. Nikt nie zawołał. Nikt nie zapytał, gdzie jestem. Za drzwiami wciąż rozbrzmiewał świat, w którym byłam tylko trybikiem. Wróciłam do kuchni. Zaparzyłam herbatę. I siadłam z nią przy stole, w ciemności. Przez chwilę było cicho. I w tej ciszy... było mi dobrze. Tylko szkoda, że muszę się chować przed własnym domem, żeby odpocząć.
Kiedyś wyjdę z walizką
Walizka stoi pod ścianą. Spakowana od tygodnia. Nie na wyjazd służbowy. Nie na weekend z koleżankami. Spakowana „na wszelki wypadek”. Na wypadek chwili, w której przestanie mi się chcieć udawać, że wszystko jest w porządku. I co rano znów ją rozpakowuję – jedną koszulkę, jedną bluzę. Bo przecież nigdzie nie poszłam. Znów nie poszłam.
I tak siedzę teraz na brzegu łóżka, z tą walizką w dłoni. W jednej ręce pasek od torby, w drugiej telefon. Przez godzinę patrzyłam na mapę, jakbym szukała schronienia. Ale nie wiem, gdzie się chowa człowiek, który nie chce już być niewidzialny.
Dziś Ala rzuciła, że koleżanka z klasy ma supermamę. Taką, co zawsze ma czas i piecze muffiny. Franek stwierdził, że koledzy mają mamy, które grają z nimi w Fifę. A mąż, wracając z pracy, mruknął, że w domu pachnie zupą, a nie jak w normalnym domu – pizzą. Wtedy naprawdę miałam ochotę wyjść. Nie krzyczeć. Nie rzucać talerzami. Po prostu wyjść.
Ale nie wyszłam. Zamiast tego siedzę. Z torbą, w której są trzy zestawy ubrań, szczoteczka i książka, której nigdy nie zdążyłam przeczytać. Może jutro. Może pojutrze. A może nigdy. A może któregoś dnia nie tylko wezmę tę torbę do ręki – ale naprawdę pójdę. Nie z nienawiści. Nie ze złości. Tylko po to, żeby zobaczyć, czy jeszcze potrafię być sobą. I żeby się przekonać, czy za kimś takim jak ja... ktoś w ogóle zatęskni.
Joanna, 39 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na strychu w gospodarstwie mamy znalazłam starą skrzynię. Nie sądziłam, że 1 list może tak mi podnieść ciśnienie”
- „Gdy wygraliśmy w totka, żonie poprzewracało się w głowie. Kasa odebrała jej rozum, godność i szacunek do męża”
- „Pojechałam sama do sanatorium, bo mąż marudził jak stary grzyb. Teraz już wiem, że nie ma co wieźć drewna do lasu”

