„Mam dopiero 70 lat, a moje dzieci już szukają mi kwatery na cmentarzu. Szybko chcą zajrzeć do koperty z testamentem”
„Uśmiechała się słodko, ale jej oczy były zimne. Jak obliczenia w Excelu. Nawet nie zapytała, czy czuję się dobrze. Zamiast tego sprawdzała, co mi zostało, ile kosztuję miesięcznie, czy się opłaca jeszcze mnie trzymać w tym mieszkaniu”.

- Redakcja
Wszystko miało być inaczej. Myślałam, że na starość otoczy mnie ciepło, spokój i wdzięczność ze strony dzieci. Że będą przychodzić nie z obowiązku, ale z potrzeby serca. Tymczasem każda ich wizyta to jak kontrola – czy jeszcze chodzę, czy jeszcze myślę, czy już może czas, by rozważyć „inne rozwiązania”. Mam dopiero siedemdziesiąt lat, jeszcze całkiem dobrze się trzymam, a oni już rozmawiają o miejscach na cmentarzu. Niby przypadkiem, niby w żartach. Ale ja słyszę więcej. I widzę, jak patrzą na szufladę z testamentem.
Obiady pełne aluzji
– Mamo, może odpoczniesz, a my zrobimy dzisiaj obiad? – zaproponowała córka, zaskakując mnie, bo zazwyczaj zjawiała się z gotowcem w pudełku.
– Wiesz, lubię gotować – uśmiechnęłam się, choć od razu zapaliła mi się lampka w głowie. Coś kombinują.
Z kuchni słyszałam ich rozmowy. Szeptali. Gdy weszłam, nagle temat się zmienił. Kiedyś byłam dla nich autorytetem, dzisiaj traktują mnie jak staruszkę, którą trzeba omijać z trudniejszymi tematami. Niby troska, a tak naprawdę – kontrola.
– Mamo, a ty w ogóle kiedy ostatnio robiłaś badania? – zapytała nagle.
– Co jakiś czas robię – odparłam spokojnie. – Ostatnio miałam morfologię i EKG.
– Ale takie dokładniejsze? Tomografia? Rezonans? – dopytywał zięć. – Wiesz, w tym wieku to różnie bywa...
Spojrzałam na niego, a potem na córkę, która udawała, że soli ziemniaki.
– Czuję się dobrze – powiedziałam ostrożnie. – Serce bije, głowa pracuje, nie widzę powodów do paniki.
– No tak, ale wiesz... jakby coś się działo, to lepiej wiedzieć wcześniej. Tak zapobiegawczo – uśmiechnął się, ale był to uśmiech kogoś, kto nie mówi wszystkiego.
To było jak początek teatru. Niedzielne obiady przestały być rodzinne. Zaczęły być okazją do oceniania mojej kondycji – jakbym miała lada moment zniknąć. Patrzyli na mnie, jak się poruszam, jak wkładam sztućce do szuflady, czy nie trzęsą mi się ręce. A potem padło zdanie, które wszystko mi rozjaśniło:
– Mamo, a ty wiesz, ile teraz kosztuje miejsce na cmentarzu?
Pod ciągłą kontrolą
W sobotę wnuczka przyszła z wizytą, cała rozpromieniona. Zawsze była moją ulubienicą, najmilsza, najczulsza. Tym razem jednak coś mi nie pasowało. Zamiast opowiadać o studiach i chłopaku, zaczęła zaglądać w każdy kąt mieszkania.
– Babciu, a ile tu jest metrów? – zapytała, stając pośrodku salonu.
– Czterdzieści osiem – odparłam bez zastanowienia.
– Naprawdę? A wygląda na więcej… – powiedziała i wyciągnęła z torebki... metrówkę. Mierzyła ściany, notowała coś w telefonie, robiła zdjęcia.
– Co ty wyprawiasz? – zapytałam, siląc się na spokój.
– Do projektu na uczelnię potrzebuję, babciu. Temat: „Mieszkanie idealne dla seniora”. A tu u ciebie jest idealnie!
Wtedy weszła moja córka. Popatrzyła na notatki wnuczki i cmoknęła z uznaniem.
– No, pięknie to policzyłaś. A jak się sprzeda, to jeszcze coś zostanie na twoje mieszkanie, prawda?
– Co powiedziałaś? – odezwałam się cicho.
– Nic, mamo. Tak sobie myślimy, że lepiej by ci było w mniejszym lokum, z windą. Tu masz trzecie piętro, bez windy. Zimą jak spadnie śnieg, jak ty zejdziesz po tych schodach?
Milczałam. Czułam, że coś jest nie tak. Już nie chodziło o zdrowie, tylko o metry, pieniądze, działkę, spadek. O to, co po mnie zostanie. Jeszcze nie umarłam, a oni robili plan zagospodarowania mojej własności. A najgorsze, że robili to z uśmiechem.
Nagle się zainteresowali
– Babciu, a ty na co bierzesz ten różowy? – zapytała wnuczka, wertując moją apteczkę jakby to była książka kucharska.
– Na ciśnienie – odparłam spokojnie.
– A ten biały z niebieską kreską?
– To tylko witamina D.
– Aha – mruknęła i robiła zdjęcie telefonem.
– Po co ci to? – zapytałam. – Zawsze byłaś taka ciekawska?
– Do projektu, babciu. Muszę wiedzieć, z czym starsze osoby mają problemy. Wiesz, profilaktyka.
Tymczasem córka znów przysiadła przy stole z notatnikiem.
– Mamo, policzyłam ci wydatki miesięczne. Sporo ci schodzi na jedzenie, rachunki i leki. My z mężem moglibyśmy ci to wszystko ogarnąć w jednym. Albo przejąć część opłat, wiesz?
– Przejąć? – spojrzałam na nią zaskoczona.
– Tak, żebyś się nie musiała martwić. Na przykład gdybyś zdecydowała się przepisać mieszkanie wcześniej, żebyśmy mogli ogarnąć formalności, póki jeszcze jesteś w dobrej formie.
– Póki jeszcze jestem…? – poczułam, jak zaciska mi się gardło.
– No, mamo, przecież wiesz, jak jest. Trzeba myśleć z wyprzedzeniem. Żeby potem nie było zamieszania, sądów, podziałów. Wszystko można ułożyć wcześniej. Spokojnie, bez stresu.
Uśmiechała się słodko, ale jej oczy były zimne. Jak obliczenia w Excelu. Nawet nie zapytała, czy czuję się dobrze. Zamiast tego sprawdzała, co mi zostało, ile kosztuję miesięcznie, czy się opłaca jeszcze mnie „trzymać” w tym mieszkaniu.
Koperta w szufladzie
Tego dnia przyszli tylko na herbatę. Już od progu czułam napięcie – takie delikatne, jakby coś miało zaraz spaść i huknąć o podłogę. Córka zdjęła płaszcz i od razu skierowała się do komody. Tej samej, w której trzymam testament. Widziałam, jak kątem oka patrzyła na szufladę, niby mimochodem.
– Mamo, a masz może tę umowę z gazownią? Muszę coś porównać – zapytała z przesadną swobodą.
– Jakiej umowy? – zmrużyłam oczy.
– No… tę… tamtą… – wskazała głową na komodę.
– W tej komodzie nie ma żadnych umów – powiedziałam ostro.
Zatrzymała się, zawahała, a potem teatralnie rozłożyła ręce.
– Chciałam tylko pomóc. Już dobrze, nie denerwuj się.
Zięć wszedł w tym momencie do pokoju. On jeden potrafił grać niewinność lepiej niż aktor z telewizji.
– Słuchaj, mamo… a tak z ciekawości… czy ty już coś ustaliłaś co do przyszłości? No wiesz, papiery… dokumenty…
– Jakie dokumenty? – zapytałam, udając, że nie wiem.
– No… na wszelki wypadek. Żebyśmy wiedzieli, co gdzie leży. Bo wiesz, człowiek nigdy nie wie…
– Wiem – przerwałam mu. – I dlatego wszystko mam tam, gdzie powinno być. A wy nie musicie tego wiedzieć.
Wnuczka siedziała w fotelu ze spuszczoną głową, ale widziałam, jak jej wzrok co chwilę biegnie w stronę tej samej szuflady. Jakby koperta miała zaraz podskoczyć i sama się otworzyć. Takiej ciszy dawno w domu nie miałam. Gęstej, lepkiej. Każde ich słowo, każdy ruch mówił jedno: „Powiedz nam, babciu, co po tobie zostanie”. Nagle zaczęłam się bać. Nie choroby, nie starości. Ich.
Wtedy poznałam prawdę
To wydarzyło się w zupełnie zwyczajny wtorek. Wróciłam z zakupów i zorientowałam się, że nie mam portfela. Zgubiłam albo ktoś mi ukradł – sama już nie wiedziałam. Pieniędzy tam wiele nie było, ale dokumenty, dowód, karta… No i ta nieszczęsna lista leków, którą czasem nosiłam na kartce. Usiadłam w kuchni, ręce mi drżały. Chwyciłam telefon i zadzwoniłam do córki.
– Mamo, spokojnie. Zaraz przyjedziemy.
Zjawili się po pół godziny, jakby czekali pod blokiem.
– Gdzie go ostatnio widziałaś? – zapytała córka, ale w jej głosie nie było troski. Raczej… podekscytowanie.
Rozglądali się po mieszkaniu, przeglądali półki, jakby liczyli, że razem z portfelem znajdzie się coś jeszcze – najlepiej testament. Wnuczka aż zajrzała pod poduszki w sypialni.
– Może położyłaś gdzieś w innym miejscu – rzuciła i zaczęła przekopywać szafkę nocną.
– Dziękuję, już wystarczy! – podniosłam głos. – To tylko portfel, nie moja ostatnia wola!
Zamarli. Spojrzeli na siebie, jakby wreszcie ktoś przerwał ich tajną naradę.
– Nikt tu nie szuka testamentu – burknął zięć, choć to właśnie zdradził.
Usiedli w salonie. I wtedy córka wypaliła:
– Mamo… my się tylko martwimy. Gdyby coś ci się stało, musielibyśmy wszystko robić po omacku. A tak… moglibyśmy cię wesprzeć. Ogarnąć sprawy. Pomyśleć za ciebie.
– Ja jeszcze myślę sama – odparłam chłodno.
Wnuczka spuściła głowę i nagle wyszeptała:
– Babciu… ja słyszałam ich rozmowy. Kłócili się o to mieszkanie. O to, kto będzie miał prawo tu zostać. Ja nie chciałam tego słuchać…
Serce mi walnęło o żebra. Oto prawda, której się bałam, ale której potrzebowałam.
– Dziękuję, kochanie – powiedziałam. – A wy… wy już możecie iść.
Tego wieczoru zrozumiałam jedno: nie zgubiłam portfela. Zgubiłam złudzenia.
Jeszcze żyję
Dwa dni później poszłam do notariusza. Zmieniłam testament. Schowałam go w bankowej skrytce, a klucz – do zamkniętej na szyfr kasetki w mojej szafie. Po powrocie usiadłam w fotelu i napiłam się herbaty. Sama. W ciszy. Bez głosów w tle, które analizują moją przyszłą śmierć. Kiedyś myślałam, że starość to spokojny czas, pełen wdzięczności i szacunku. A tu proszę – człowiek musi walczyć, żeby nie zostać zepchniętym z własnej kanapy. Nie dlatego, że jest chory. Tylko dlatego, że jest już „w tym wieku”.
Zadzwoniłam do siostry. Poprosiłam, żeby została moją pełnomocniczką, gdyby coś mi się stało. Ona się ucieszyła. Powiedziała, że zawsze mogę na nią liczyć. I dodała:
– Gdybym wiedziała, że twoje dzieci tak się zachowują, wcześniej bym cię przygarnęła. Chcesz przyjechać do mnie na kilka dni?
Pojechałam. Zabrałam ze sobą tylko torbę, dokumenty i zdjęcie wnuczki. Tylko ona została sobą. Jeszcze jest nadzieja. Nie wiem, co dalej. Ale wiem jedno: nie pozwolę, żeby ktoś zasłaniał się troską, planując już moje miejsce pod drzewem na cmentarzu. Mam siedemdziesiąt lat, a nie datę ważności.
Stefania, 70 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Cieszyłem się, że na Black Friday trafiłem okazję życia. Po otworzeniu pudełka pożałowałem każdego wydanego grosza”
- „Mój mąż jest tak nieporadny, że opadają mi ręce. Jednym ruchem młotka pozbawił nas ogrzewania na tydzień”
- „Mój mąż myśli, że w pakiecie z żoną dostał darmowy catering. Nie będę mu wiecznie podstawiać ziemniaczków pod nos”

