Reklama

Moja mama zmarła nagle. Miała sześćdziesiąt pięć lat i nigdy nie chorowała. Wszystko poszło sprawnie: pogrzeb, stypa, kwiaty, kondolencje. Dopiero po wszystkim, kiedy wróciłam do jej domu, usiadłam na wersalce i spojrzałam na meblościankę, coś we mnie pękło. Nie chodziło tylko o żałobę. Było coś jeszcze. W pudełku po butach, które znalazłam w szafie, schowane były dokumenty, których nigdy wcześniej nie widziałam. A między nimi znalazłam zdjęcie chłopca, którego nie znałam. Ktoś dopisał na odwrocie: „Mój synek. 1982”.

Zaczęłam grzebać

Nie lubię pogrzebów. Pewnie nikt nie lubi, ale ja się ich po prostu boję — tego nienaturalnego spokoju, zapachu zniczy i czarnego ubioru ludzi, których na co dzień widuję w roboczych ciuchach i kaloszach. Mama leżała w jasnej trumnie zupełnie tak, jakby spała. Miała lekko uniesione brwi, jak wtedy, gdy coś ją irytowało. Może i teraz była zirytowana. Tylu ludzi, tyle łez. A ona przecież zawsze mówiła, że nie lubi zamieszania.

Po pogrzebie wróciłam do jej domu — naszego, ale od lat już tylko jej. Ja mieszkałam teraz w mieście, przyjeżdżałam tylko raz na jakiś czas. Obecnie wszystko było moje. Klucze w kieszeni paliły mnie jak rozgrzane żelazo. Weszłam, zdjęłam buty, usiadłam na wersalce i rozejrzałam się po pokoju, który wyglądał tak samo, jak zawsze. Narzuta w róże, zdjęcie papieża nad telewizorem, kredens pełen filiżanek. Ciszy nie przerywało już jej stukanie garnkami czy szum radia.

Zaczęłam grzebać. Nie dlatego, że byłam ciekawa — po prostu musiałam uporządkować papiery, znaleźć testament, jeśli w ogóle istniał. W głębi szafy, między zeszytami z przepisami a starymi kartkami świątecznymi, było pudełko po butach. Zwykłe, kartonowe. Otworzyłam je i już wiedziałam, że nic nie będzie już takie samo.

Zobaczyłam zdjęcie chłopca, może sześcioletniego. Miał kręcone włosy i duże oczy. Na odwrocie był podpis: „Mój synek. 1982”. Obok leżała legitymacja ubezpieczeniowa na nazwisko, którego nie znałam. I kilka kartek, jakby wyrwanych z notesu. Nie rozpoznałam pisma ani nazwisk, ale czułam, że to w jakiś sposób mnie dotyczy. Mnie i kogoś, kogo nigdy nie miałam poznać.

Odłożyła je jakby parzyło

To zdjęcie nie dawało mi spokoju. Nie spałam wcale tej nocy. Leżałam na wersalce, wpatrzona w sufit, z wrażeniem, że ten chłopiec z fotografii cały czas gdzieś jest. Że tylko ja go nie widziałam i że wszyscy dookoła coś wiedzieli, a ja byłam jedyną, której własna matka nic nie powiedziała.

Następnego dnia poszłam do sąsiadki. Pani Halina znała naszą rodzinę od zawsze. Była starsza od mojej mamy o kilka lat i miała pamięć do rzeczy, które dawno powinny przepaść. Zaparzyła mi herbatę, wyciągnęła sucharki, jakby przeczuwała, że nie przyszłam tak po prostu.

— Halina, kto to jest? — zapytałam, podając jej zdjęcie.

Spojrzała na nie i od razu zbladła. Odłożyła je jakby parzyło.

— Skąd ty to masz? — spytała.

— Znalazłam w szafie. W pudełku. To jej podpis, prawda? — Wskazałam palcem na odwrocie.

— To twój brat... — stwierdziła cicho.

Zamarłam. To słowo nie pasowało do niczego w moim życiu.

Jaki brat? — wykrztusiłam.

— Urodziła go, jak miała osiemnaście lat — wyjaśniła pani Halina. — Matka ją wysłała do ciotki, na drugą stronę kraju. Ludzie gadali, ale potem wszystko ucichło. Twój dziadek załatwił adopcję. Miał znajomości. Mały poszedł do innej rodziny, a twoja mama wróciła, jakby nic się nie stało.

— I nigdy mi o tym nie powiedziała? — nie dowierzałam.

— Bała się i wstydziła — tłumaczyła ją dalej. — Wtedy takie rzeczy się ukrywało. Lepiej było zapomnieć.

Potrząsnęłam głową w oszołomieniu. Powoli zaczęłam rozumieć, że wcale nie znałam kobiety, która mnie wychowała.

Spojrzał prosto na mnie

Zanim dojechałam do miasta, w którym, według Haliny, miała mieszkać ciotka, serce waliło mi jak młotem. Nazwa ośrodka adopcyjnego nadal widniała w starych papierach, choć teraz mieścił się tam jakiś urząd. W archiwum, po długich negocjacjach, pozwolono mi przejrzeć stare rejestry. Zajęło to cały dzień, ale w końcu trafiłam na wpis: „Noworodek. Płeć: męska. Matka: Janina K. Ojciec – nieznany. Adopcja zamknięta”.

Nazwisko adopcyjnych rodziców było inne, ale udało mi się odnaleźć adres — mężczyzna nadal mieszkał w Polsce. Siedziałam w aucie przed jego blokiem przez godzinę, nie wiedząc, czy mam wysiąść. I wtedy wyszedł. Mężczyzna po czterdziestce. Wysoki, kręcone włosy i te oczy... Moje oczy.

Zanim zdążyłam się cofnąć, spojrzał prosto na mnie. Uśmiechnął się, jakbyśmy się znali.

— Wszystko w porządku? — zapytał, podchodząc bliżej.

— Przepraszam... —Głos mi zadrżał. — Szukam Wojciecha M.

— To ja — odpowiedział z lekkim zaskoczeniem.

— Nie wiem, jak to powiedzieć — zaczęłam niepewnie. — Moja mama to Janina K. W 1982 roku oddała dziecko do adopcji. Mam zdjęcie... i twój akt adopcyjny. Nie chcę niczego. Po prostu... jesteś moim bratem.

Nie odpowiedział od razu. Patrzył na mnie długo, bardzo uważnie. Potem skinął głową.

— Wejdź — poprosił. — Napijemy się kawy.

I tak po raz pierwszy w życiu usiadłam naprzeciwko kogoś, kto był moją rodziną, a o kim nie miałam pojęcia przez czterdzieści lat.

Odpowiedzi nie było

Po powrocie do rodzinnej wsi niosłam w sobie nowy ciężar — świadomość, że cała społeczność przez lata wiedziała o czymś, co przede mną zatajono. Spoglądałam na ludzi inaczej. Każde spojrzenie, które wcześniej wydawało mi się obojętne, teraz zdawało się mieć drugie dno.

Zatrzymałam się u piekarza. Znał mnie od dziecka. Wcisnął mi bochenek chleba i spojrzał badawczo.

— To prawda? — zapytał bez ceregieli.

Że mam brata? — Uśmiechnęłam się blado. — Prawda.

Pokiwał głową, jakby właśnie potwierdziło się coś, co od dawna wiedział.

— Twoja matka była młoda — mruknął. — A wtedy… wiesz jak było. Wstyd, plotki, a potem zapomnienie.

— Ale nikt mi nic nie powiedział — wyszeptałam. — Nikt nigdy nie dał znaku.

— Bo i po co? — Wzruszył ramionami. — To nie twoja wina. Ale to była jej decyzja. A jak ktoś raz powie, że „temat zamknięty”, to na wsi nikt już do niego nie wraca.

Zabrałam chleb, ale w głowie kotłowały mi się słowa „Temat zamknięty”. Jakby ktoś mógł wykreślić dziecko z życia jednym podpisem.

Wróciłam na grób matki. Postawiłam świeczkę. Patrzyłam na czarny granit, a w sercu miałam jedno pytanie, którego nigdy już nie zadam:

— Jak mogłaś?

Ale odpowiedzi nie było. Miałam tylko ciszę — dokładnie taką samą, która towarzyszyła mi przez całe życie.

Usiedliśmy obok siebie

Wojtek przyjechał do wsi tydzień później. Umówiliśmy się na cmentarzu. Stałam już przy grobie, kiedy podszedł. Miał w dłoni mały znicz i białą różę. Bez słowa położył je obok moich. Staliśmy chwilę w ciszy.

— Nie wiem, co powinienem czuć — powiedział w końcu. — Gniew? Smutek? Pustkę? Niby ona mnie oddała, a jednocześnie… dzięki niej żyję. Miałem normalny dom, dobrych ludzi. Ale zawsze coś mi nie pasowało.

— Ja też nie wiem — przyznałam. — Przez czterdzieści lat byłam przekonana, że jestem jedynaczką. Teraz widzę ciebie i nie mogę się nadziwić, że mamy takie same dłonie. I oczy.

Wojtek usiadł na murku i zmarszczył brwi.

— Zastanawiam się, czy powinniśmy to ciągnąć — mruknął. — Nie szukałem jej. Nigdy. Może nie chciałem znaleźć.

— A teraz? — Spojrzałam na niego.

— Teraz patrzę na ciebie i widzę... siebie. — Zaśmiał się lekko. — To dziwne. I straszne. I chyba też trochę piękne.

Siedzieliśmy razem jak dwoje ludzi, którym ziemia osunęła się spod stóp i muszą zbudować coś nowego na zgliszczach. Powoli, ostrożnie, nie wiedząc jeszcze, co z tego będzie.

— Może zaczniemy od kawy? — zapytałam nieśmiało.

Wojtek skinął głową. Wstał.

— Ale ostrzegam — rzucił. — Jestem uparty, gadatliwy i nie lubię mleka w kawie.

— Idealnie — uśmiechnęłam się. — Mama też tak miała.

Nie usprawiedliwiam jej

Od naszego spotkania minęło pół roku. Z Wojtkiem rozmawiamy co kilka dni. Czasem dzwonię ja, czasem on. Wymieniamy się historiami, zdjęciami, wspomnieniami, bo nie mamy przecież tych wspólnych. Ale próbujemy. Jedziemy z tym powoli, jak dzieci na rowerkach bez bocznych kółek – chwiejnie, niepewnie, ale z uśmiechem.

Nie wiem, kim dla siebie jesteśmy. Rodzeństwem? Obcymi? Ludźmi z dwóch zupełnie różnych światów, których połączyło jedno zdjęcie i podpis „Mój synek”? Może wszystkim po trochu.
Czasem siadam w fotelu i próbuję wyobrazić sobie mamę, tamtą młodą wersję jej — osiemnastoletnią, przestraszoną, z dzieckiem, które nie miało prawa się urodzić. Nikt jej nie wsparł. Nikt nie powiedział: „Dasz radę”. Była sama w świecie, który wydał na nią wyrok, zanim jeszcze urodziła. Może dlatego potem tak mocno trzymała się zasad, tak rygorystycznie wychowywała mnie. Może bała się, że popełnię ten sam „błąd”.

Nie usprawiedliwiam jej, ale próbuję zrozumieć. To chyba jedyne, co mogę dziś zrobić. Po latach milczenia, po tajemnicach i wstydzie – chcę wiedzieć. I nie bać się tej wiedzy.

Wojtek nie chce szukać grobu swojej adopcyjnej matki. Powiedział, że pożegnał ją już w sercu. A mamę odwiedza teraz co miesiąc. Mówi, że lubi ten cmentarz. Że cisza tu jest inna niż tam, gdzie dorastał. I ja mu wierzę.

Renata, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama